Szczawiowa
Gówno mnie obchodzi to, że jestem
stara. Może nawet lepiej, że cofam
się wcześniej, kiedy jeszcze widzę
i ruszam się z wdziękiem. W dobrym
stylu się toczę, w towarzystwie siedmiu.
Republika mojego dzieciństwa
rozprawiła się z brykającym
społeczeństwem – wprowadzając
obowiązek szkolny i karty rowerowe.
Z lasu odeszli wszyscy czarodzieje,
poznikały nory, zasypano ścieżki.
Swój bunt wyraziłam tym,
że nie urosłam, w piwnicy założyłam
partię krasnoludków – po latach,
w gazecie, gdzieś na pierwszej stronie
– moje zdjęcie i order za ten akt odwagi.
Dlatego – wypraszam sobie.
To
wystarczy
Nareszcie masz spokój.
Docierają tylko
dźwięki,
które nie kaleczą.
Gorączka zagroziła
tkankom,
ale każda może się
odrodzić.
Nie było dobrze.
Ostry nieżyt dróg
życiowych
nie doczekał się
rozpoznania.
Ale dałaś radę – z
tego, co drążyło
tunel w głowie,
zrobiłaś odtrutkę.
Daję ci za nią małego
nobla.
Przyprowadzę tu innych,
tych
nieposkręcanych,
ogłuszonych,
co chrupią tabletki na
spokój,
jak dropsy. Wszystko im opowiedz.
Brudnopis
Opracuj mnie, bo jestem
słaba
w scenariuszach, za
dużo pustego
miejsca, a scena nie
lubi samowoli.
Sklecić z siebie średnio udany plagiat
– mogę nie wstając z
łóżka; te nikomu
niepotrzebne bajki
szyje się z metra.
Trzeba mi wpleść temat,
dopisać
muzykę, może rozwinie
się akcja
i ktoś weźmie we mnie
udział.
Tylko oszczędź puenty,
następnego spięcia;
i tak składam się z samych zakończeń.
Kąt
najprostszy
Płochliwa, nieufna jak
królik; takie
kobiety widzi się do
pierwszego
rzędu – dalej już tylko
domysły.
W kąty świat dociera
pocięty na kawałki,
jest jak w małym
sklepie kolonialnym
– mydło i powidło, w
zasięgu wzroku
wszystko, czego
potrzebujesz, na co cię stać.
Reszta okoliczności
życiowych streści się
sama, ulotni.
Zostaniesz przy swoim, bez
żalu, że znowu gdzieś nie zdążysz uciec.
Przejście
Idę przez białe i
sypkie; między stopami
coś się przesiewa,
zostaje za mną. To nie ślady,
pod palcami czuję
delikatny wzór, jak na opłatku.
W tej bieli nie ma zakrętów,
ale znów gdzieś
skręcam. Czy był jakiś
sygnał, niesłyszalny
rozkaz, znak albo siła,
której jeszcze nie znam?
Nie ma nieba na ziemi,
może jest pod spodem
i dlatego krążę. Jeśli
oślepłam, straciłam kolory
– rąk mi zabraknie,
żeby się dowiedzieć: czy to
ja idę, czy stoję w
miejscu, a wszystko mnie mija?
Zaczynam dotykać –
głowa i ramiona, potem
brzuch, wreszcie stopy.
I żadnych skojarzeń.
Nie wiem, do czego się
odnieść, z czym porównać.
Kim jest ta biało –
biała plama, kiedy się zaczęła?
Czy ja się dotąd tylko sobie śniłam?
Pilne
Jest u siebie w
zamkniętym pokoju. Światło
zgaszone i cisza – gra
w nieobecność; odchodzi
nie ruszając się z
miejsca – nic tu po mnie.
Dzisiaj lato wróciło na
jeden dzień; zabiorę się
z nim bez świadków, o
zmroku. Pójdziemy
brzegiem rzeki i każdy,
kto zechce, może z nami
pójść. Będzie jeszcze
cieplej i nikt nie wystygnie.
Czekam, aż nadejdzie
wieczór i nucę piosenkę.
Pierwszy raz ją słyszę.
Jakaś śmieszna jest i nie ma
refrenu. W końcu coś
się nie powtarza.
Uczę się drogi na pamięć. Ciemno już.
Gdzieś tam
Twarz jak krajobraz
późną jesienią.
– mało światła, resztki
ciepła.
Uciekaj stąd i nie
patrz. Daleko.
Kiedy się kryjesz przed
człowiekiem,
szukaj ciemności tam,
gdzie nie zdradzi
cię zapach. Może
głębiej, może wyżej.
Mówię ci o tym, bo
chyba byłam kiedyś
w takim miejscu. Dziwna
samotność
– człowiek ukryty
pośród reszty.
Wróciłam stamtąd
zaszczepiona.
Nie wiem, gdzie to
jest. Szłam po śladach
wiatru, był początek
burzy. Spójrz na mnie,
może znajdziesz fragment zagubionej mapy.
Tyle
W ruch poszły języki,
słowa nie bronią się;
ogłuszone – utknęły
pomiędzy.
Wszystkie rozmowy
odwołane.
Ta cisza przyciąga
krewnych z drugiej ręki,
będziemy się bratać,
wymieniać adresy,
a podobieństwo rysów
pojawi się z czasem.
Jest jeszcze we mnie
miejsce na coś, czego nie
znam, na kogoś obcego,
który nas nie zwiąże.
Chcę się znowu dziwić,
mieć dobry powód
i parę słów pod ręką.
Coś bym
Kolejne gdzie
indziej wykreślone,
kontynentów nie
przybywa, wszystko
gęstnieje. Coś by się podbiło,
nazwało
swoim imieniem.
Wsiałabym się w inną
ziemię, bo na swojej
nie wyrosnę.
Nie każdy zmieścił się
w mojej pamięci,
dlatego tak mi pusto.
Concerto d’hiver
Słońce kaleczy
zaśnieżone wzgórza, złazi
im skóra. Z rozmiękłych
szczelin wyszła
do światła – zbiegnie
kamiennym zboczem,
górskie rzeki uwolni,
niech płyną
i będzie koncert
spuszczony z łańcucha
– górne partie nie
rozsadzą szczytów, a ty
z dala od krawędzi –
zsuniesz się do niej
i będziesz jak prąd,
jak ogień palący, może
nawet popłynie krew,
kiedy jej dotkniesz.
Nie musisz kochać od
razu, to się zdarza,
ale nic nie mów, tylko patrz, jak się
toczy.
Dzień spuchlaka
Przychodzi bez
zapowiedzi, żadnych znaków,
przyczyny. Powiedzmy:
budzę się, noc
bez zobowiązań, sen
przyrodniczy.
Ledwo oko zaczyna łykać
światło,
a już myślę – o czym tu
dzisiaj popłakać?
I wszystko będzie się
tak smarkać
do wieczora.
W tym stanie mogę
najwyżej wzmacniać
ceremonie pogrzebowe
albo wchodzić w duo
lamento, ze
świeżo rozwiedzioną sąsiadką.
W takie spuchnięte dni,
lepiej nie wypływać
na szerokie wody. Kiedy
przestanę padać,
poczekam na słońce.
Ujście
Usunęło się morze,
odpłynęło, zostawiło na dnie.
Jeszcze wszystko
wilgotne i bujne. Ciała
wielorybów falują jak
ogromne, srebrne
wydmy, zdążyły tu
przypłynąć wszystkie.
Oddychają swobodnie –
nie chcą się bać.
Morze
do nas wróci, bo nigdzie się nie zmieści.
Słońce już nie jest
mokre, nie zanurza się,
żeby dotknąć – wtedy
grzało, dzisiaj pali.
Szkielety ludzkie
jaśnieją wśród kamieni,
dno przypomina
splądrowany grób. Czemu
umarli
tutaj, gdzie wszystko się rodzi?
Zobaczyła ich leżących
na dnie, rozciągniętym
po horyzont – drgająca,
wypełniona po brzegi
pustynia. Trzeba z tym
skończyć – wejść
do morza na zawsze, dokopać się do wody.
Międzyziemie
Mam dziś wychodne,
spotkam się z ulicami,
chętnie za kimś się
obejrzę, może zaczepię.
Właśnie wyszłam; podoba
mi się cały ten
pierdolnik, ortaliony,
odblaski, trajkotanie
miasta. Nikogo nie
znam, nikt mnie nie poznaje.
Liczę wszystko, czego
jest więcej, niż jeden.
Nie wiedziałam, że aż
tyle tego może być.
Chyba wrócę tam, gdzie
zawsze byłam.
Kogo mogę zapytać,
jeśli na pewno zabłądzę?
Na szczęście są ulice,
moje psy bez kagańców.
Każde z nas ma przecież imię i swój węch.
Wokół
Stół jest czysty. Co
wokół – też powinno takie
być. Ktoś kiedyś
przysiądzie, oprze łokcie, potem
zacznie mówić, dostanie
coś na ząb, może
wódki. Lubię, kiedy ta
czystość dopełnia się
niespodziewanie. Byle
się nie zagnieździć
na dobre. Samotność,
kiedy jestem sama, lepiej
przylega – bywa
porywająco: w czasie burzy
krzyczę i szukam
miejsca, gdzie coś mnie porazi.
Panika bez widzów. Nikt
nie zobaczy domowego
teatrzyku, marnie zagranej egzaltacji.
Popatrz
Choć raz zachowaj się
jak człowiek,
kiedy o tobie piszę. Przecież
ktoś to
przeczyta i znowu najem
się wstydu.
Policz do trzech, zanim
coś powiesz,
a ja ze wszystkim
zdążę.
Przy tym starym,
babcinym stole,
nie wypada się kłócić;
nawet herbata
nie pozwala się nerwowo
siorbać,
a po przyjacielsku
trochę szczypie
w język, czego i sobie
życzmy, bo
nie jesteśmy stronami w
sprawie.
Ten stół, to dobry
pomysł. Dlatego
nigdy nie chciałam go
sprzedać
i nigdy ciebie zranić.
Hohoho
Jakiś zasraniec siedzi
na chodniku
– maluje sobie piórka.
Nie mam
nic do roboty, więc
uczę się nowych
kolorów; chciałabym
wypiszczeć
cały żal, ale gdzieś
posiałam adres
odbiorcy. Oboje
niewielcy: kogucik
i bambonierka –
czujemy, że zaraz
stanie się coś
pierwszego, a my
będziemy najbliżej. Nie
zżera nas
duma, nie lubimy jej.
Wystarcza
krajobraz sfilcowany do
wielkości
chodnika, nasze małe
sprawki i to,
że nikt nie wie, o co nam chodzi.
Przebarwienia
Świeci się pod skórą
ziemi, jest niebiesko, niebiesko;
smród w studzienkach i
wilgoć, więc się zapomina,
jak miły oku może być
ten kolor. Szumi i gulgocze
– dzieje się pod spodem
coś żywego – stado aniołków
buduje windę. Wypędzone
z wierszy, wygumkowane
z pamiętników – palcami
rozmazują pleśń na ścianach
i piszą zakazane słowa.
Weterani masują miejsca
po odciętych
skrzydłach, chcą zeszczurzeć, być
legendą kanałów,
sprawiedliwie zarobić na wygnanie.
A młode patrzą
niebiesko, niebiesko, czują się bezpańskie
i powoli tracą wiarę.
Czystość uległa przedawnieniu
– choć znalezienie
gwoździa uznali za cud, nie padli
na kolana, tylko
przybili piątkę i ruszyli na plac budowy.
Windę budują dla swoich
dzieci – chęć się znalazła i płeć.
Tylko, żeby to niebo
przestało być czarne i uniosło się
kilka pięter, bo coraz
ciaśniej i winda się nie zmieści.
Napiszę im pismo z
prośbą o wsparcie, ale wiadomo – kosz.
I dalej wszystko niebieskie, niebieskie –
płacz i cała ta reszta.
Coś wyrzucić
Są dwie metody jedzenia
czereśni. Rozbierana
i razem z pestką. Nasze
pestki zatrzymują się
w gardle, uderzeń w
plecy nie chcemy nazywać
kolejną próbą niesienia
pierwszej pomocy.
To są te dziwne dni,
kiedy bliższe ciału
staje się panieńskie
nazwisko i nadmetraż
w łóżku. Widzisz, jak
łatwo się rozejść.
Tylko, że bez siebie
zwietrzejemy, gaz się ulotni
i nie polecimy już nigdy naszym balonem.
Buu
Zimno, płacze się bez
powodu
i jest się pieprzoną
histeryczką.
Poddasze dryfuje jak
lodowa góra,
parter niedostępny aż
do odwołania.
W kucki, na przylądku
półpiętra
– rozgrywa się
samotność.
Kołysze tym domem jak
statkiem;
kapitan daleko, załoga
zwolniona.
Trochę myszy na
pokładzie, i kot;
kończy się paliwo,
dogasa światło.
I brzegu nie ma.
Dwuślad
Nic nie zamiera od
kilku dni, ustały
kondukty wzdłuż
korytarzy. Górne światło
nie razi, wydaje się
nawet zbyt słabe.
Dom pachnie urodzonym
właśnie dzieckiem,
malejemy od tego, wiek
dzielimy przez dziesięć;
reszta mnoży się sama,
raczkuje i gaworzy.
Kolejne poczęte znowu
– rośnie i zaczyna
kopać. Nie możemy go zostawić, wyprzeć się.
Nie ma hop hop
Proszę o czas do
namysłu. Trudno
mi tak hop hop. Co ja o
panu wiem?
To nie autostop:
wsiądę, wysiądę, merci.
Oferta nie jest zła.
Czytał pan kiedyś,
że od czekolady psują
się zęby?
Za dobrze pan brzmi jak
na moje ucho.
Ciężkostrawne historie
d’amours
zrobiły ze mnie jędzę.
Ktoś miał pecha,
może ja. Sądzi pan, że
stać mnie na sprint?
Na nowe bóle zrobiłam
się nieaktualna.
Porządkuję zaległe
brudy i dbam
o higienę psychiczną.
Radzę ukorzenić się w
innym miejscu
– z czystej życzliwości
dla pana i siebie.
Na mojej działce nic z nas nie wyrośnie.
Rozjazd
Dworzec, kuchnia
wschodnia – czajnik
gwiżdże ostrzegawczo.
Jeden peron,
dwa tory – czeka się
przy oknie; dobrze
widać – nikt nie
przejdzie ukradkiem.
Na stole chlebowe kulki
– ręce znalazły
zajęcie, nieźle sobie
radzą z czekaniem.
Reszta jest
niecierpliwa, kładzie się
na tory i wyobraża
katastrofy.
Peron zaśmiecony
nieważnymi biletami;
przepustki do wszędzie
– nigdzie
cię nie dowiozą.
Przegapiona data i czas.
Zostań tutaj. Może coś zatrzymasz.
Nici
Nie mam do ciebie
głowy
Jak pójdźka – szukam
miejsc, które opuścił
człowiek. Wyżywam się
na gruzach, lepię dołek
tam, gdzie kiedyś stał
komin. Ciepło, cieplej
ptakom uchodźcom.
Przefujarzyłeś mnie lekką ręką.
Pójdźki nie lubią
nieproszonych gości. Zanim
zaczną latać na krzyż,
muszą się wyhuczeć.
La
triste avenu z kąta w kąt. Lepiej stąd uciekaj,
tutaj kamienie lecą
ludziom na głowy.
No i zbiegła lawina,
zgarnęła wszystko, co było
na drodze, tylko on
podniósł się, otrzepał
i nawet się nie zachwiał, jebaniutki.
Pusto
Stłukło się wszystko,
co miało być niezbite.
W konfiturze napaćkanej
do szczerbatej salaterki
– wypatruję jakiegoś my,
bo inne źródła wyschły.
Najbliższy ocean
przyjmuje rozbitków, więc
uczę się pływać w
zatoce papierowych statków.
Im lepiej mi idzie, tym
bardziej wyglądam na tonącą.
Koło się nie zamyka. Odpływa.
Zamknięte
Łapię gumę – kryzys
komunikacyjny
pierwszego
stopnia. To najbardziej
żałosna odmiana
kobiety, śmigana lala
z przegryzionym
gardłem. Człowiek,
jedna sztuka, stan
niewidoczny. Pustostan.
Ból został w środku,
kieruje bezludziem,
chce wyjść ze skóry. Pięciogwiazdkowe
piekło z klimatyzacją. Czujesz?
Pięć przed północą
Sobota, pięć przed
północą, najlepszy moment
na krótkie resume.
Kursantka zaspana, czujność
zerowa, uszy zalepione
sennym allegro vivace,
więc zgodzi się na
wszystko, przyzna się
do wszystkiego. W takim
stanie jest łagodna,
można nawet powiedzieć,
seksownie spowolniona.
Życzliwa na tyle, by
gwałciciela, zamiast kopnąć
w jaja – łagodnie
uświadomić, że to co z nią zamierza,
to nie jest dobry
pomysł. Dlatego, pięć przed północą,
w dowolny dzień
tygodnia, możesz przysposabiać ją
do życia. Z tobą tak
już jest, że musisz coś ulepszać:
prostować prawie
proste, zakrzywiać nie dość krzywe.
Nigdy ci nie mówiłam,
jak mnie to śmieszy, inaczej
byś zwiał, a twoje
miejsce zająłby ktoś, kto by mnie
przejrzał. Domowy teatr
ma spore tradycje:
w przerwach bywamy
normalni, jest normalnie.
Nasze fochy i bziki już
nie do usunięcia, ale popatrz,
jacy jesteśmy fajni netto, każdy szyty na
swoją miarę.
Wylew
Z wiatrem jest
szybciej. Lubię, gdy
spycha mnie na boki. I
kiedy wreszcie leżę
ubrudzona ziemią, wraca
dawny rytm,
tylko to się teraz
liczy.
W tym kłębowisku, gdzie
wszystko oszalało,
spokoju nie trzeba
rozkładać na porcje;
ciągle go przybywa i
starczy na dłużej.
Nie miej mi za złe, że
się nie podnoszę.
Wszystkie te skurcze,
drgania i wylewy
– na dobrą sprawę są
nieomijalne,
bo nasze ciała już z
góry skazano.
Układam się z ziemią, może mniej zaboli.
Wygwizd
Wygoleni, eau de
cologne – muminki
prosto z taśmy –
solówki, pierwszy rząd.
Ja kontra bas, kontra
cały ten zgiełk
wokół wyprężonej legii
cudzomęskiej.
Gdy się dotknęło piekła
i trochę nieba
albo odwrotnie – pora
na cięcie. Wynajmę
ślepą ulicę; na końcu
ściana i podkop
– będzie cicho jak w
wieży. I przestrzeń.
Jakby co – jest
nadajnik, są mrówki listonoszki,
ptaka się poprosi albo sama krzyknę.
Postrzał
Biedny, nieogolony
chłopczyku – ubierz się,
nie stój w kącie jak za
karę. Co miałam
zobaczyć i tak umknęło;
trudno się skupić
na nagim ciele, kiedy
krew cię zalewa,
że ono takie biedne, że
się poddało i nie lśni.
Odziedziczony po
Andżeli ze stosem
pulowerków – miałeś
mnie chronić, a nie być
topniejącym w szybkim
tempie spadkiem.
To inny oddział drogi
pacjencie – tutaj wredna
salowa zaraz sprzeda ci
kopa, nikt nie pomoże;
twój lekarz wypisał się
stąd na własne żądanie.
Zostaliśmy sami.
Wymawiam ci kuchnię,
wszystkie korytarze i
kąty. Dzwoń do biura
numerów, poproś o
namiary jakiegoś pola
bitwy. Pojedź, przetrwaj, potem się
zobaczy.
Z cienia
Smutny seks bez wokalu,
w zaciemnieniu,
jakby chciał się
schronić przed atakiem,
w niej się schować –
żeby nikt niczego
nie usłyszał. Nieme
krótkometrażówki
dla tych, co robią to w
ciuchach.
Korytarz wpełza do
pokoju, siłą wypycha
na ulicę – tutaj z
cudzym można zmieszać
swoje. Stoi na
chodniku, krzykliwa
i rozgrzana, jasna jak latarnia. Plącze
się.
Uchylnie
Rząd tymczasowy,
jednoosobowy skład, ministerstwa
w garści. Idealnie. W
poczekalni pusto, strach czekać.
Okopałam się poza
strefą iks i patrzę. W oknie drgnęła
firanka – podglądasz
swój naród, tych niewiernych.
Mnie jeszcze nie
skreśliłeś, mam dodatkowe godziny,
by się określić –
znaczy zmądrzeć.
Żaden sędzia nie
uwierzy, że robisz to społecznie
i z obowiązku niszczysz
wszystko, co dopiero
wzeszło. Nie przyjdę na
rozprawę, nie złożę zeznań.
Dowody zabiorę, uchylę ci wyrok i zniknę.
Podcięcie
Zdarzyło się i została
sama. Garaż opustoszał,
w szafach szumi
przeciąg. Między nią, a nikim
udomowiony rodzaj
strachu, można śmiało się bać.
Z kim nie będziesz
teraz milczeć o schorowanej
paprotce i wypadających
włosach – mężczyzno
bez pokrycia? Kto ci
załata dziury w życiorysie?
Pójdzie się skrajem
cudzych spraw, omijając
najgłębiej wyciśnięte
ślady. Droga do gdzieś
nie wymaga skupienia. Można śmiało błądzić.
Nic, naprawdę
Jej facet już tu nie
mieszka. Widziano
go niedawno pod mostem,
w mieście A.
Przekrzykiwał łoskot,
ale świadkowie
twierdzą, że było
cicho. Zostawmy go, trzeba
zająć się porzuconą
skórą, chętna do zwierzeń
otworzy jego pokój i
biurko, pokaże listy.
Ale nie spodziewajmy
się żadnych śladów.
To już inne miasto,
kolejny most. Ludzie
patrzą na rzekę i każdy
widzi co innego.
O czym się myśli czując
nad sobą ciężar?
Schodzimy na dół
sprawdzić. Kto krzyknął
pierwszy – nie wiadomo.
Słyszeliście coś?
Już tu nie mieszkamy,
mieszkamy nigdzie.
Nie musicie przed nami uciekać.
Różnica temperatur
Oddala nas od siebie
rodzaj spokoju,
któremu trzeba będzie
się poddać prędzej
czy później. Zmęczenie
zażąda czerwonego
światła, wydyszy ci do
ucha:
przerwij
wariatko ten galop, daj odżyć.
Posłuszna swemu ciału,
rozpoznaję stan
krytyczny i układam się
w ciemno.
A ty? Ty nawet jak
śpisz, to myślisz.
Rano wyglądasz jak
gość, który
właśnie powinien się
przespać i to jest
twoja drzazga, co wbiła
się głęboko.
Coś mi mówi, że i tak
jej nie wyjmę,
bo za jakim szczytem
schowałeś się
tym razem – nie wiem.
Bąkbąk
Ilu handlarzy na tym
targu, czego tu oni
nie mają; samo wciska
się w ręce, sprzedaje,
jakby ją chciało
urządzić od nowa.
Mogę najwyżej
przeciągnąć po tobie
palcem. Jak zapiszczy –
znaczy czysto.
Tyle
mogłam, ale już pędzę.
Kupuję rzeczy: fotel – cóż
za secesja,
srebrny nóż, szkło
weneckie od spodu rwane,
portret jak
autoportret, rzeźbiony klucz bez drzwi.
Targ dobity – za grosz
jest bezcenne; nie dałam
ponieść się rzeczom.
Nie czuj się przeoczony,
jeszcze się tu pokręcę.
Klisza
Pali w gardle, jakby
ktoś podłożył ogień;
niby bezwietrznie jest,
a zaczynasz się pieklić.
Nie będzie spania,
siedzenia, łażenia w kółko.
Z ciałem nic nie
zrobisz, odkąd stało się ciałem
obcym: głos jeszcze
należy do ciebie, ale wygasa.
Niepewność, jak
kolorowa chustka, która w praniu
straciła barwy –
przestała pasować do czegokolwiek.
Są odpowiedzi, ale nie
ma pytań; i żadnych szans
na spięcie, żadnych.
Straciłaś ważność, bo urwało
ci wtyczkę. Tylko zaliczyć korbę. Pii,
pii, pacynko.
Ale kolo
Lat ponad pięćdziesiąt,
płeć mocno zużyta, ale
jest zarost, wyrazista
grdyka, więc to zapewne
mężczyzna. Siedzi po
turecku w ciasnej kawalerce
i studiuje filozofię
upadku. Na podłodze rozrzucone
wizytówki: Jole, Wiole,
Mariole i ta Ola, od której
złapał. Dawno nie był
zziajany i dawno nie gryzł
– to go martwi.
Zmarnowane erekcje, aż wstyd.
W ilu
miejscach byłeś przez te lata, w ilu ustach,
eleganciku
z idealnym przedziałkiem z lewej?
Kwiecisty wzorek na
szlafroku – wygląda jak
dozorczyni spod
siódemki, ale nie jest taki
dzielny – zbabiał i
szlocha, gdy przypali mleko.
Czasem śnią mu się te
kiedyś brane, wyuzdane
i gorące, ale robią to
z innymi i każą patrzeć.
Wtedy gniecie nerwowo
zdjęcie zmarłej żony:
popatrz, co za
niewdzięczne kurwy.
Za zębami
Kiedy mówi do niego
coś, czego nawet w wierszach
nie wypada, on wrzuca
wsteczny i markuje stłuczkę.
Może dlatego w życiu
przestało się rymować,
nie mówiąc o skaczącej
formie.
Stąd ciśnienie ostatnio
przygraniczne, z tendencją
do nielegalnego
przekraczania. Zawał czy jak go zwał,
ale w rejonach sam na
sam – stwierdza zwarcie.
I o co tyle szumu? O
język, czy o pamięć,
która kogoś zawiodła?
Siedzimy teraz przy stole,
przygarniając do siebie
pamiątki z czasów, kiedy
słowa były zbędne.
Każda z nich wciąż gotowa,
by bliskie znaczyć, wyjaśniać ciemne.
Na
drzewo
Chodziło jak pies przy
nodze, uważaj kobieto, znowu
zabłądzisz.
Warczało, zachodziło drogę, stawiało szlabany.
Udać, że to nie do
mnie, że nie słyszę, puknąć się w czoło
i zażyć procha. Spać,
spać, przespać, wykiwać tę małą
francę. Do wczoraj
byłam na plusie. Rano zrobiło myk
i jest w środku, wspina
się coraz wyżej, przeciska
przez zwoje i kopie.
Ani się podrapać, chociaż mózg
mnie swędzi. Ono myśli,
że to jego miejsce, pod czaszką
się rozwaliło i
przemawia, ze mnie się dymi i zaraz będzie
strasznie, bo już
kiedyś byłam rozsądna i rozum miałam
stosowny: zasiałam,
podlałam, ale nie urosłam. Mów,
mów (czytaj:
truj). Twoje czarne – moje białe. Twoje
stój, znaczy idź. Jestem swoja własna, zrozumiało?
Ostrożnie
To nie podziemne
korytarze, szyby
wentylacyjne – to my.
Trzeba tam zejść.
Zamulone kanały,
pułapki, składy makulatury,
gdzie słowo potaniało,
bo coraz mniej waży.
Zanim udowodnimy sobie
winy, mowa obronna
poleci w dół i nikt jej
nie będzie szukał, sprawa
sama się umorzy.
Dlatego trzeba tam zejść.
W procesie poszlakowym,
przepaść nie jest
żadnym dowodem i
powodem wszczęcia.
Idź pierwszy, ja pójdę
za tobą,
ale uważaj – to ostatnia zapałka.
Odpal
To wciąż tylko ziemia.
Mocno trzyma mnie w
garści.
Tutaj
masz wszystko.
Niech coś mnie stąd
wystrzeli,
zamieni stan
nieważności
w nieważkość. Może w
tej próżni
gęściej i wyżej
wschodzą słowa,
może każde jest
pierwsze?
To byłaby krótka
podróż. Nazbierać,
wrócić i rozdać wam wszystko.
Transp – plantacja
To nie mój klimat,
wciąż zmarznięta nie
umiem
zimy przebiec na
skróty.
Kożuchem taty dogrzewam
w sobie małą
chuligankę.
Pamiętam, że każdego
lata uprawiała na
policzkowych
wyspach piegi, inaczej
niż zastępy
bladych ciotek,
koczujących w cieniu.
Nie bała się niczego.
Wszystko było ważne i
rozpoznawalne.
Uciekało się przed
złym, doganiało
trochę lepsze. Dzisiaj
na wyspach,
w sztucznych stawach, hoduję ryby.
Nie będę
I wtedy w nocy
przyszedł las.
Ukryję
cię – powiedział.
Zamknęłam się w
drzewie, najniżej
jak mogłam – blisko
korzeni.
Strachu,
strachu, gdzie jesteś?
Nie
ma mnie – skłamał.
Kiedy przypływa sen, we
mnie
wszystko się budzi,
tylko spokój,
ten raczej głuchoniemy
stróż – śpi.
Samotność rozrosła się
jak chwast
i jest coraz ciaśniej.
Można do siebie
mówić, można nawet
pytać, ale
milczenie najmniej
boli.
Zaczyna ubywać tchu,
nadchodzi cisza.
Czekam na nią, pilnując korzeni.
Soczewka
Akademia sztuk
niewidzialnych,
ostatnia para szkieł
kontaktowych,
na które nie jesteś
uczulona: abstrakcja.
Możesz jej wykraść
każde miejsce,
uwolnić przypadki,
wsiać się bez pytania.
Do odpowiedzi, gdy
zacznie nalegać,
dopasuj pytanie –
zobacz czy przywarło,
chociaż się nie staraj,
żeby
tak kurczowo i
bezdyskusyjnie.
Niech
mi czasem wolno czegoś nie
tłumaczyć, tylko znaki
dawać, znaczyć.
Cieszę się, że mogę tu być i czytać Twoje wiersze, Mirko, pozdrawiam, j.
OdpowiedzUsuń:*
OdpowiedzUsuńZnaczysz.
OdpowiedzUsuń