– Umarła nasza Krysia – powiedziała
mama, kiedy stałam jeszcze w drzwiach, zziębnięta i zmęczona, po podróży z
trzema przesiadkami. Wracałam z ferii zimowych z tatą, który był obok mnie i
chyba wiedział, o czym mówi mama, bo się nie dopytywał, tylko popchnął mnie w
głąb korytarza i zamknął drzwi.
– Przecież nie mamy żadnej naszej Krysi !– nie
rozumiałam o kim mama mówi, niejasne
było dla dziewięcioletniego dziecka, co naprawdę znaczy, że ktoś umarł. W tym
wieku miałam mniej poważne sprawy na głowie, mniej ostateczne, raczej
dziewczyńskie.
Mama siadła na kanapie, westchnęła.
Rzadko była smutna i taka przygnębiona, jak dzisiaj:
– Nasza Krysia od Sobiesiaków umarła,
wczoraj ją pochowaliśmy.
– Przecież miałyśmy niedawno komunię,
mamo. I ona żyła, siedziałyśmy w szkole w jednej ławce. To była moja najlepsza
koleżanka. Dlaczego nic mi nie powiedziała?
Mama zaczęła płakać:
– Krysia miała guza w głowie. Guz pękł i
umarła.
– Na długo? Kiedy wyzdrowieje?
– Już nie wyzdrowieje. Odeszła i nie wróci. Miała piękny pogrzeb. Cała
szkoła przyszła, nawet pan dyrektor. Wszyscy płakali. Krysia pięknie wyglądała
w trumnie. Miała na sobie białą sukienkę
i wianek.
– Szkoda, że mnie nie było, też bym
popatrzyła.
Nie rozumiałam, dlaczego mama dała mi
mocnego klapsa. Wszyscy widzieli wystrojoną Krysię, tylko ja, jak zwykle coś
przegapiłam. Obrażona poszłam do swojego pokoju i wyjęłam z szuflady album ze
zdjęciami. Najwięcej było komunijnych. Nie lubiłam ich oglądać, bo byłam mała i
gruba, miałam krótkie proste włosy i na zdjęciach wyglądałam jak przed porodem.
Ciocia Lusia uszyła mi na komunię sukienkę z białej kory, odcinaną w pasie.
Brzuch sterczał mi obrzydliwie i inne dzieci nabijały się ze mnie. Rzadko więc
sięgałam po album, ale dzisiaj musiałam popatrzeć na Krysię. Była na wszystkich
zdjęciach. Ciemne, kręcone włosy, szczupła, w koronkowej sukience z falbankami.
Mała królowa. Była piękna, chociaż dopiero dzisiaj to dostrzegłam. Siedziałyśmy
w jednej ławce, widziałam ją codziennie, bo nie tylko chodziłyśmy do jednej
klasy, ale mieszkałyśmy w tym samym ohydnym bloku, obok siebie, dzieliła nas
ściana. Nigdy nie patrzyłam na nią, jak na piękną dziewczynkę. Krysia, to
Krysia, nic więcej. Była nieśmiała i
małomówna, więc uzupełniałyśmy się, bo ja bezustannie trajkotałam. I co? Już
jej nie ma? Patrzyłam na zdjęcie, na którym obejmowałyśmy się i nie mogłam
zrozumieć, dlaczego takie małe dziecko odeszło na zawsze. Muszę zapytać pani
Sobiesiakowej, w końcu była mamą Krysi, będzie wiedziała najlepiej.
Mama w kuchni kończyła nakrywać do
stołu:
–
Wyjdę na chwilę, mogę?
– Możesz, ale zaraz wracaj, nie będę
odgrzewać obiadu.
Założyłam kurtkę i wyszłam. Stałam przed
drzwiami Sobiesiaków, ale nie zapukałam, bo zaczęłam się zastanawiać, co
powiem, o co zapytam. Nagle otworzyły się drzwi i zobaczyłam Sobiesiakową, w
czarnym płaszczu. Miała zupełnie inną twarz, niż przed tygodniem. Szczuplejszą,
ciemniejszą, mniejszą.
– Idę na cmentarz – powiedziała cicho –
może przyjdziesz później?
– Idę z panią – kiwnęła głową, że tak,
że pójdziemy razem. Bałam się trochę cmentarza, na którym ludzie najczęściej
płakali i byli smutni. Miałam za sobą dwa pogrzeby sąsiadów i wciąż pamiętam te
szlochy. Mama zdecydowała, że jestem za mała na takie smutne ceremonie i nie
zabierała mnie już ze sobą. Cmentarz był cichy, trochę zaśnieżony, trochę bury.
Tylko świeże groby lśniły – kolorowe, ukwiecone. Przy niektórych stali ludzie w
ciemnych płaszczach. Nikt nie rozmawiał. Po prostu stali. Grób Krysi
przypominał wielką kwiecistą górę. Krzyż był prawie niewidoczny, kwiaty ułożono
jak wielopiętrowy tort. Sobiesiakowa najpierw przyklękła, potem zaczęła cicho
szeptać i nagle położyła się na grobie i objęła go. Przytuliła do siebie.
Płakała, ale jakoś tak do środka, prawie jej nie słyszałam. Widziałam tylko
drgające na tej górze kwiatów ciało.
– Dlaczego Krysia nam to zrobiła, pani
Sobiesiakowa? Przecież przed feriami była zdrowa i wesoła. Ganiałyśmy po
piętrach i ona zawsze była pierwsza. Takie wesołe, zdrowe dziewczynki powinny
długo żyć.
Sobiesiakowa podniosła się i wzięła mnie
za rękę:
–
Nie wiem dziecko, dlaczego, może Bóg chciał, żeby była bliżej niego. Źle
zrobił, bo teraz Krysia jest dalej ode mnie, od ciebie i wszystkich, co ją
kochali. Przecież była blisko niego.
Przytuliła mnie mocno do siebie i
zaczęła płakać tak żałośnie, że i mnie
poleciały łzy. Płakałam nad
Sobiesiakową, a ona za swoją Krysią.
Kiedy wróciłam do domu, roztrzęsiona
mama zaczęła mnie szarpać:
- Gdzie byłaś, do cholery? Wszyscy cię
szukają, tato poszedł na posterunek, gdzie byłaś?
- Byłam u Krysi. Z panią Sobiesiakową. –
szepnęłam wystraszona tym wybuchem –
Musiałyśmy sobie popłakać, bo to jest bardzo smutne mamusiu, że Krysi już nie
będzie i pani Sobiesiakowa nie ma swojej córki.
Mama już się uspokoiła i kiedy tata
wszedł do mieszkania, szybko zabrała go do kuchni. Wrócili za moment i tata
tylko pogłaskał mnie:
- Następnym razem musisz powiedzieć
mamie, dokąd idziesz, żebyśmy się nie martwili, dobrze?
- Dobrze tatusiu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz