Do dzisiaj
nie wiem, co babci mogło strzelić do głowy, żeby swoją, niespełna siedemnastoletnią wnuczkę – swatać. Skorzystała z okazji, że nie
było taty i mamy. Miałam wakacje, a rodzice planowali przyjazd za kilka dni, mogła swobodnie intrygować.
Babcine pole sąsiadowało z drugim kawałkiem
babcinego pola, tyle że dzierżawiła je rodzina z sąsiedniej wsi. Między obiema
kawałkami ciągnęła się ścieżka do lasu. Kto odżałował metrowy pas
ziemi, miał podobną. Wracając z lasu, szło się szeroką przecinką do własnej ścieżki, a wychodząc na skraj – na
wprost widziało się swój dom.
Rodzina
Grabowiczów, dzierżawiąca od babci ziemię, zjeżdżała na pole zgodnie z
kalendarzem robót. Grabowiczka niewielka, zgięta wpół, jakaś garbata – odkąd pamiętam, używała kija lub laski. Grabowicz był wiecznie nieogolony,
ciemny i mrukliwy, podobnie jak Manio, ich najmłodszy syn.Tego roku, kiedy
babcia wpadła na pomysł, żeby mnie wydać za mąż za rolnika – mógł
mieć dwadzieścia pięć lat, może trochę więcej, ale wyglądał poważniej i był dla mnie obcym, starszym panem. Niezależnie od pogody, nosił
wyłącznie gumiaki, dresowe spodnie nie wiadomo jakiego koloru, flanelową
koszulę, brudną kufajkę albo bluzę i beret, nasunięty mocno na czoło.
Kiedy Grabowiczowie pracowali w polu,
po jakimś czasie robili przerwę i przychodzili na babcine podwórko
naciągnąć wody ze studni albo odpocząć w cieniu. Przy okazji zjadali to, co
przywieźli z domu, popijając czarną kawą z niebieskiej, poobijanej bańki.
Babcia przysiadała się i rajdała
z Grabowiczką. Jeśli nie miałam nic
ciekawego do roboty, obserwowałam ich spod stodoły, gdzie wylegiwałam się na
kocu. Najciekawszy był Manio. Niby odpychający, wiecznie niedomyty i mrukliwy, ale nie mogłam od niego oderwać oczu. Przerażał mnie swoją
zwierzęcością, smrodem, dziwnym otępieniem, wszystkim. Patrzyłam jak je śniadanie, obiera ugotowane na twardo jajko, które pochłania za jednym razem, potem drugie, trzecie;
po dziesiątym było mi niedobrze. Podglądałam, jak Manio beka, chrząka i sapie, jak brudnym paluchem grzebie w zębach, spluwa, a potem idzie za stodołę i sika na łąkę.
Któregoś dnia Grabowiczka siedziała z babcią na
ławce, przed chałupą i uważnie mi się przyglądała. Potem powiedziała coś i obie zerknęły na mnie. Manio w tym czasie poił konia, bo wyjątkowo, zamiast
traktorem, przyjechali wozem. Stał załadowany pachnącym sianem, aż chciało się wskoczyć na górę i
poleżeć. Nagle usłyszałam głos babci – wołała mnie i machała ręką.
– Niech no się panna łobróci – kiedy podeszłam, Grabowiczka
zatoczyła pomarszczoną dłonią koło.
Spojrzałam zdziwiona na babcię:
– No, łobróć się dookoła! – babcia nie wydawała się
zdziwiona tą dziwną prośbą – przecie nikt cię nie ugryzie.
Obróciłam się dwa razy, Grabowiczka oglądała mnie
jak jałówkę na targu; zauważyłam, że Manio przestał zajmować się koniem i też patrzy w moją stronę.
– Już? – warknęłam niegrzecznie – Po to mnie
wołaliście? Babciu, co się dzieje? Idę do lasu, nikt mnie nie będzie
oglądał!
– Może z Maniem? – Grabowiczka wstała z ławki –
Dawno w lesie nie był, on taki zarobiony, że z dwa lata lasu nie widział.
Manio, idź z panną, popilnujesz, żeby żmija jej nie użarła!
– A na co mi Manio potrzebny? – byłam wściekła
– Lubię sama chodzić, a żmij u nas nie ma.
Odwróciłam się na pięcie i już mnie nie było. Co też im chodzi po głowie? Szkoda, że nie było rodziców, ale w końcu nie jestem dzieckiem i cokolwiek by się miało
dziać, poradzę sobie. Wchodząc do lasu, obejrzałam się – może Grabowiczka z synem odjechała do domu? O, Boże! Manio był jakieś sto metrów za mną. Puściłam się pędem
przez szeroką drogę, potem skręciłam w lewo, w moje ukochane – na szczęście wysokie
– paprocie. Ciągnęły się gęsto aż do górki, mogłam się bezpiecznie
schować i czekać, aż Manio pójdzie prosto. Po kilku
minutach wlazł w końcu do lasu i od razu zaczął się rozglądać:
– Panna!!!! – wrzasnął – Nie chowej mi się panna!
Matko święta, żeby tylko nie przyszło mu do głowy
skręcić w paprocie. Bałam się poruszyć, oddychać, ale to nie było takie proste –
słyszałam, jak mi wali serce i miałam wrażenie, że on też słyszy; chyba jednak
nie, bo ruszył przed siebie. Uszedł z dziesięć metrów, potem stanął, rozpiął spodnie i
zaczął sikać. Szybko odwróciłam głowę. Nigdy dotąd nie widziałam obnażonego
mężczyzny, poza tym myśl, że Manio mógłby być tym pierwszym, sprawiła, że o mało
nie zaczęłam rzygać. Ale nie mogłam, bo by mnie łajza znalazła. Obmyślałam
już – czym mu przywalę, gdyby tu przyszedł; Manio jednak pośpiesznie ruszył ścieżką przed siebie. Byłam uratowana. Podniosłam się z kolan i zobaczyłam, jak wchodzi na
szeroką, piaszczystą drogę. Zeszłam niżej – postanowiłam dojść
do drogi prowadzącej do sąsiadów, mieszkających trzy domy dalej od babcinej
chałupy. Ścieżka była bezpieczna, ciągnęła się między wysokim, dojrzewającym owsem. Puściłam
się nią szybko i za moment wpadłam na podwórko, na którym kręciła się Hela,
gospodarska córa – wysoka, dorodna, piegowata. Była ode mnie starsza, ale czasem rozmawiałyśmy ze sobą w
drodze do sklepu czy w lesie, gdzie razem zbierałyśmy szyszki na podpałkę.
– Pomyliłaś
ścieżki, Ewcia? – roześmiała się – Od dziecka tu przyjeżdżasz i jeszcze nie wiesz, która wasza?
Opowiedziałam jej o Maniu. Miała tak zaraźliwy
śmiech, że za chwilę obie chichrałyśmy jak wariatki.
– Co też twojej babce do głowy mogło przyjść? Z
kociakami się zadaje? Powiem ci – parę razy słyszałam, że Grabowiczka szuka dla Mania żony, ale
jaka pójdzie za takiego brudasa? On się myje nie więcej jak dwa razy w roku,
pewno tylko na święta. A szmaty to się już do niego lepią, takie brudne. Rozumiem, że
kawaler, ale w końcu z matką mieszka, na mydło jej szkoda? Wiesz, Ewcia, ja nawet nie
wiem, jak ten Manio naprawdę wygląda – pysk wiecznie czarny, beretka aż na brwi mu
nachodzi, mało co widać. Może, jak by go wymoczyć ze dwa dni w wannie, doszorować, czyste
szmaty dać – to jeszcze.
– Co ty Hela
gadasz? Jemu nic nie pomoże, szkaradny i tyle.
– Racja – Hela przysiadła na ławce pod domem i
machnęła ręką – Siadaj i się nie martw. Jak przyjedzie tata, to mu opowiedz
wszystko, musi babkę ustawić. Poczekamy razem i będziemy wyglądać na drogę,
może kociaki niedługo pojadą.
Czekałam ponad godzinę, popijając kompot z
jabłek. Wreszcie Hela mnie szturchnęła:
– Pojechali!
Odczekałam moment i pobiegłam do domu.
– Gdzieżeś łaziła? – babcia była zła – Tyle
się chłopok naszukoł, a ty se drogą wracasz? Grabowiczka mówiła,
że co to za marne wychowanie masz od matki i ojca! Jeszcze nie jesteś w latach i
musisz mnie słuchać.
– Nie będę się z brudasem zadawać! On nawet mówić
nie umie, tylko żre, leje i pluje bez przerwy. Babciu, co ty wyprawiasz?
– W robocie
to się każdy ubrudzi! – babcia pokazała na pole – Kurzy się, to i brud załazi
na człowieka. Manio jest robotny, a co ma gadać po próźnicy? Wiesz, ile
Grabowicze mają swojego pola? Jak by dodać tyn nasz kawałek...
– Babciu! Przecież chodzę do szkoły, chcę się
dalej uczyć, a ty mi już męża szykujesz?
– Męża, nie męża! Popróbować możesz, zapoznaj się,
ośmiel go, bo taki dzik.
– Do czego mam ośmielić takiego gamonia?
Babcia popatrzyła na mnie, popukała się w czoło i poszła
do kurnika, żeby zebrać jajka.
Minęło kilka dni, Grabowicze nie przyjeżdżali,
odetchnęłam z ulgą. Czekałam niecierpliwie na rodziców, bo babcia chodziła z
jakąś chytrą minę i to było
podejrzane. W dodatku urządziła generalne porządki – musiałam zamiatać wielkie
podwórko, czyli doprowadzić je do zieloności, żeby było bez słomy, śmieci, kurzych gówien.
Firanki bieliły się na sznurku, a w sobotę zobaczyłam jak babcia skubie koguta.
– Tata z mamą przyjeżdżają w poniedziałek, po co nam
jutro świąteczny obiad? – byłam zaintrygowana.
Babcia, gdy byłyśmy same, nie urządzała rosołów i
nie podawała kurzego mięsa na obiad. Drób miała „wyliczony” i tylko, kiedy było nas więcej,
zabijała przeważnie koguta, gotowała rosół i zagniatała ciasto na makaron. Kury
nie musiały się obawiać babcinego tasaka – były pożyteczne, bo znosiły jajka. Wśród kogutów, jedynie dorodny, ciemnobrązowy był bezpieczny, bo służył do "deptania” kur.
– Może jutro
zjadą? – babcia odpowiedziała bez przekonania – Może kto inny zajdzie do nas?
Nawet jak nie, to się nie zmarnuje. Kredens lepiej wyszoruj, bo brudny.
I tyle. Coś przede mną kryła i to mi się nie
podobało.Wieczorem popatrzyła na mnie
dziwnie:
– Byś se nakręciła papilotów, a nie – takie wiechcie
nosisz.
To były czasy, kiedy trwała ondulacja oznaczała
wybitną urodę. Miejscowe dziewczyny miały przeważnie krótkie,
mocno skręcone włosy, rzadko spotykało się pannę z rozpuszczonymi czy z warkoczem. Moje proste włosy, nigdy nie upinane, wielokrotnie złościły
babcię i nazywała mnie topielicą.
– Żadnych papilotów, żadnych wałków! – ucięłam krótko.
–Jak se chcesz – babcia dała za wygraną.
Następnego dnia było pięknie. Gorąco i słonecznie,
ale nie upalnie, bo wiał lekki wiatr. Postanowiłam, że po śniadaniu poopalam
się i poczytam książkę, a po południu
namówię miejscowe koleżanki, Ankę i Bożenę, na wycieczkę do lasu, na piaski.
Lubiłyśmy skakać z wysokiej skarpy na piach i tonąć w chmurach kurzu. Czasem
kładłyśmy się w młodniku i opowiadałyśmy dziwne historie, żeby się trochę wzajemnie postraszyć. Mogłyśmy, takie zagadane, siedzieć w
lesie aż do zmroku.
Przyszło południe, zwlekłam się z koca, żeby nalać
sobie w spiżarni zimnego kompotu. Przy okazji zajrzałam do kuchni. Babcia
siedziała na taborecie i obierała ziemniaka do dużego garnka.
– A po co tyle ziemniaków? – Byłam zdziwiona – Gdyby
tato miał przyjechać, to by już był. Pociąg dawno odszedł.
Stacja była za lasem i zawsze słyszeliśmy
przejeżdżający pociąg. Przez to zadupie przejeżdżały dziennie tylko dwa składy.
Jeśli rozlegał się dodatkowy gwizd lokomotywy, każdy wiedział, że to towarówka.
– Lepiej więcej, jak by miało zbraknąć – burknęła babcia
– Odziej się, nie lataj z gołą dupą i nalej gadzinie wody, potem nanieś z szopy drewienków, bo mi wygaśnie.
Nie była rozmowna. Poczułam jakiś niepokój, że nie
chce mi wszystkiego powiedzieć. Kiedy wracałam z szopy z kawałkami drewna,
sprawa się wyjaśniła. Najpierw usłyszałam warkot traktora. Dziwne to było, w
niedzielę raczej nikt nie jeździł w pole. To był dzień odpoczynku. Tylko żniwa
usprawiedliwiały obecność ludzi i maszyn na polu. Ale to nie był jeszcze ten
czas, zboża potrzebowały miesiąca, żeby dojrzeć.Warkot urwał się przed naszym domem.
Wyjrzałam przez okno i zobaczyłam Mania pomagającego Grabowiczce zejść z
traktora. Przez moment wydawało mi się że śnię, że to nie może się dziać
naprawdę. Kiedy weszli do mieszkania, sterczałam jeszcze przy oknie i nie
chciałam się obudzić.
- Zachodźta, zachodźta – zrozumiałam, że sprawa
była ustawiona – babcia zaprosiła ich na obiad. Poczułam się osaczona i bezradna. Ani uciec, ani krzyknąć na babcię
ani nic.
Grabowiczka postawiła na stole koszyk:
– Trochę sera przywiozłam i śmietany, schowejcie se.
Złapałam koszyk i uciekłam do spiżarni. Nie na
długo, bo babcia krzyknęła:
– Ziemnioki daję na wolny ogień, a ty se z
Maniem pojedź traktorem na spacer brzegiem lasu, jak się na Porąbki jedzie. Jak
wrócita, dojdą.
Popatrzyłam na Mania – był w miarę doszorowany, bez
beretu, w sandałach. Zobaczyłam wreszcie jego twarz. Brązowa od słońca
sprawiała, ze wyglądał jak Murzyn. Tylko czoło miał bielusieńkie. Zakrywane
przez kilka miesięcy beretem, nie miało prawa się opalić. Włosy, jakieś
bure i natłuszczone, zaczesał do tyłu.
Przyciasna, nawet niezbyt brudna marynarka, powypychane portki. Manio wpatrywał
się we mnie wyczekująco. Pojadę z nim czy nie? Jadę, może wyjaśnię jełopowi parę spraw.
– To jedziemy, tylko się ubiorę.
Zobaczyłam nadzieję w oczach Grabowiczki, a babcia
była przyjemnie zdziwiona. Ja wam pokażę śluby!
W końcu zobaczyłam z bliska Maniowy traktor. Boże, co za złomowisko, bez szyby z przodu, wszędzie rdza, ale na szczęście w kabinie były
dwa siedzenia. Wdrapałam się sama, chociaż Manio wyciągał łapy, żeby
mnie podsadzić. Na drodze stało kilka sąsiadek, będzie o czym gadać na wsi.
– Trzymaj się panna – mruknął Manio, naciągnął cholerny
beret na głowę i ruszyliśmy.
Marzyłam, żeby jak najprędzej wyjechać z wioski,
bo ludzie machali i coś dogadywali. Myślałam, że zaraz wyrżnę Mania pięścią w plecy, bo
jechał wolno i pokrzykiwał w stronę sąsiadów; wściekła jak cholera, chciałam
wyskoczyć z tego złomu, ale się wstydziłam. Pomyślałam,
że jak wjedziemy na ścieżkę pod lasem, po prostu zabiję Mania.
Ale kiedy wreszcie odjechaliśmy z kilometr, zamiast go zabijać, odezwałam
się:
– Manio, zatrzymaj tego rzęcha! I właź do lasu!
Stanął. Odwrócił się w moją stronę. Był tak blisko,
że zobaczyłam wszystkie bruzdy na jego twarzy, z bliska jednak niezbyt domytej
i poczułam nieświeży oddech.
– Wysiadaj, musimy porozmawiać.
– No.
Weszłam trochę w las i usiadłam na pniaku. Stanął obok.
– Manio, chcesz się żenić?
– Łe, no pewnie. Swoje lata mom.
- Czemu ze mną?
– Bo jo wim. Matka mówi, że panna pasuje. Mi panna
pasuje. Cało.
– Czemu?
– A bo jo
wim. Pasuje i już. Ze wszystkim.
– To znaczy, ze ci się podobam?
– Łee, no, jak nie? Podoba się panna.
– Łee, no, jak nie? Podoba się panna.
– A jak myślisz Manio, ty mi się podobasz?
– No, jak nie? Pewno, że tak.
– Gówno prawda, wcale mi się nie podobasz.
– Cymu?
– Bo tymu!
Manio zaczął chodzić w tę i z powrotem. Chyba wyczerpał mu się – i tak
skąpy – zasób słów.
– Wracamy! – byłam stanowcza – Ziemniaki już chyba
doszły.
Obiad minął w ciszy, przerywanej mlaskaniem Mania.
Babcia z Grabowiczką przyglądały nam się z ciekawością, ale o nic nie pytały.
Mania pochłonęło jedzeniem, schylony nad talerzem, obgryzał kości. Potem babcia wyniosła ze spiżarni drożdżowe
ciasto, zrobiła miętowa herbatę, a ja nie mogłam się doczekać, aż oni wyjadą. W końcu Grabowiczka przypomniała sobie o dojeniu krów i wyszli na drogę. Odetchnęłam.
Babcia chciała mnie wziąć na spytki:
– Cośta robili w lesie?
– A, takie tam – odburknęłam i poszłam do dziewczyn.
Do lasu i na piaski, nareszcie.
Następnego dnia przyjechał tata, wyszłam po niego na stację i po drodze opowiedziałam całą
historię o swataniu.Wieczorem, gdy leżałam w łóżku, słyszałam, jak ojciec kłóci
się z babcią. Dzięki Bogu! Wiedziałam, że jeszcze długo nie wyjdę za mąż, a za Mania, to już po moim trupie. Minęło kilka dni.
Zapomniałam o ślubnym koszmarze, biegałam z dziewczynami do lasu, a babcia
nie wracała do tematu. Ale to nie był koniec tego cyrku.
Pewnej nocy, a może nad ranem, obudził nas jakiś
krzyk. Taty już nie było. Babcia zerwała się z łóżka i podeszła do okna, a ja
za nią. Noc była rozświetlona okrągłym, jak piłka – księżycem. Na drodze stał
rozkraczony Manio, z przekrzywionym beretem na głowie. Stał, to za dużo
powiedziane. Ledwo stał. Upity w sztok machał ręką:
- Panna! I tak bydzies moja! Moja!
A babcia, ta swatka od siedmiu boleści, otworzyła
szeroko okno i wrzasnęła:
- Pódziesz do domu, ty smoluchu, bo milicję zawołom!
Wnuczki ci się mojej zachciewo? Ona do szkół chodzi, nie bydzie się marnować z
takim kociarzem, jak ty! Idź mi wartko do domu, bo psym poszczuje!
I zamknęła okno. Z naprzeciwka wyszedł wściekły sąsiad i głośno zaczął wygrażać Maniowi. Ten coś odpyskował, ale powoli wycofywał się, w końcu zniknął nam z oczu. Jeszcze tylko, już
niewidoczny, wydzierał się:
- Moja! Moja! Słysys?!!
dobre. a dla mnie krotka rozmowa miedzy Panna a Maniem w lesie najlepsza.
OdpowiedzUsuńciesz się, że to nie Ty musiałeś konwersować z tym gamoniem:) Poważnie - siedzę i poprawiam.
OdpowiedzUsuńGamoń w beretce i gumiokach. :)
OdpowiedzUsuń