czwartek, 22 stycznia 2015

Manio



   Do dzisiaj nie wiem, co babci mogło strzelić do głowy, żeby swoją, niespełna siedemnastoletnią wnuczkę – swatać. Skorzystała z okazji, że nie było taty i mamy. Miałam wakacje, a rodzice planowali przyjazd za kilka dni, mogła swobodnie intrygować.
   Babcine pole sąsiadowało z drugim kawałkiem babcinego pola, tyle że dzierżawiła je rodzina z sąsiedniej wsi. Między obiema kawałkami ciągnęła się ścieżka do lasu. Kto odżałował metrowy pas ziemi, miał podobną. Wracając z lasu, szło się szeroką przecinką do własnej ścieżki, a wychodząc na skraj – na wprost widziało się swój dom. 
   Rodzina Grabowiczów, dzierżawiąca od babci ziemię, zjeżdżała na pole zgodnie z kalendarzem robót. Grabowiczka niewielka, zgięta wpół, jakaś  garbataodkąd pamiętam, używała kija lub laski. Grabowicz był wiecznie nieogolony, ciemny i mrukliwy, podobnie jak Manio, ich najmłodszy syn.Tego roku, kiedy babcia wpadła na pomysł, żeby mnie wydać za mąż za rolnika mógł mieć dwadzieścia pięć lat, może trochę więcej, ale wyglądał poważniej i  był dla mnie obcym, starszym panem. Niezależnie od pogody, nosił wyłącznie gumiaki, dresowe spodnie nie wiadomo jakiego koloru, flanelową koszulę, brudną kufajkę albo bluzę i beret, nasunięty mocno na czoło. 
   Kiedy Grabowiczowie pracowali w polu, po jakimś czasie robili przerwę i przychodzili na babcine podwórko naciągnąć wody ze studni albo odpocząć w cieniu. Przy okazji zjadali to, co przywieźli z domu, popijając czarną kawą z niebieskiej, poobijanej bańki. Babcia przysiadała się i rajdała z Grabowiczką. Jeśli nie miałam nic ciekawego do roboty, obserwowałam ich spod stodoły, gdzie wylegiwałam się na kocu. Najciekawszy był Manio. Niby odpychający, wiecznie niedomyty i mrukliwy, ale nie mogłam od niego oderwać oczu. Przerażał mnie swoją zwierzęcością, smrodem, dziwnym otępieniem, wszystkim. Patrzyłam jak je śniadanie, obiera ugotowane na twardo jajko, które pochłania za jednym razem, potem drugie, trzecie; po dziesiątym było mi niedobrze. Podglądałam, jak Manio beka, chrząka i sapie, jak brudnym paluchem grzebie w zębach, spluwa, a potem idzie za stodołę i sika na łąkę. 
   Któregoś dnia Grabowiczka siedziała z babcią na ławce, przed chałupą i uważnie mi się przyglądała. Potem powiedziała coś i obie zerknęły na mnie. Manio w tym czasie poił konia, bo wyjątkowo, zamiast traktorem, przyjechali wozem. Stał załadowany pachnącym sianem, aż chciało się wskoczyć na górę i poleżeć. Nagle usłyszałam głos babci – wołała mnie  i machała ręką.
Niech no się panna łobróci – kiedy podeszłam, Grabowiczka zatoczyła pomarszczoną dłonią koło.
Spojrzałam zdziwiona na babcię:
No, łobróć się dookoła! – babcia nie wydawała się zdziwiona tą dziwną prośbą – przecie nikt cię nie ugryzie.
Obróciłam się dwa razy, Grabowiczka oglądała mnie jak jałówkę na targu; zauważyłam, że Manio przestał zajmować się koniem i też patrzy w moją stronę. 
Już? – warknęłam niegrzecznie – Po to mnie wołaliście? Babciu, co się dzieje? Idę do lasu, nikt mnie nie będzie oglądał!
Może z Maniem? – Grabowiczka wstała z ławki – Dawno w lesie nie był, on taki zarobiony, że z dwa lata lasu nie widział. Manio, idź z panną, popilnujesz, żeby żmija jej nie użarła!
A na co mi Manio potrzebny? – byłam wściekła – Lubię sama chodzić, a żmij u nas nie ma.
Odwróciłam się na pięcie i już mnie nie było. Co też im chodzi po głowie? Szkoda, że nie było rodziców, ale w końcu nie jestem dzieckiem i cokolwiek by się miało dziać, poradzę sobie. Wchodząc do lasu, obejrzałam się może Grabowiczka z synem odjechała do domu? O, Boże! Manio był jakieś sto metrów za mną. Puściłam się pędem przez szeroką drogę, potem skręciłam w lewo, w moje ukochane – na szczęście wysokie – paprocie. Ciągnęły się gęsto aż do górki, mogłam się bezpiecznie schować i czekać, aż Manio pójdzie prosto. Po kilku minutach wlazł w końcu do lasu i od razu zaczął się rozglądać:
Panna!!!! – wrzasnął – Nie chowej mi się panna!
Matko święta, żeby tylko nie przyszło mu do głowy skręcić w paprocie. Bałam się poruszyć, oddychać, ale to nie było takie proste – słyszałam, jak mi wali serce i miałam wrażenie, że on też słyszy; chyba jednak nie, bo ruszył przed siebie. Uszedł z dziesięć metrów, potem stanął, rozpiął spodnie i zaczął sikać. Szybko odwróciłam głowę. Nigdy dotąd nie widziałam obnażonego mężczyzny, poza tym myśl, że Manio mógłby być tym pierwszym, sprawiła, że o mało nie zaczęłam rzygać. Ale nie mogłam, bo by mnie łajza znalazła. Obmyślałam już – czym mu przywalę, gdyby tu przyszedł; Manio jednak pośpiesznie ruszył ścieżką przed siebie. Byłam uratowana. Podniosłam się z kolan i zobaczyłam, jak wchodzi na szeroką, piaszczystą drogę. Zeszłam niżej postanowiłam dojść do drogi prowadzącej do sąsiadów, mieszkających trzy domy dalej od babcinej chałupy. Ścieżka była bezpieczna, ciągnęła się między wysokim, dojrzewającym owsem. Puściłam się nią szybko i za moment wpadłam na podwórko, na którym kręciła się Hela, gospodarska córa – wysoka, dorodna, piegowata. Była ode mnie starsza, ale czasem rozmawiałyśmy ze sobą w drodze do sklepu czy w lesie, gdzie razem zbierałyśmy szyszki na podpałkę.
Pomyliłaś ścieżki, Ewcia? – roześmiała się – Od dziecka tu przyjeżdżasz i jeszcze nie wiesz, która wasza?
Opowiedziałam jej o Maniu. Miała tak zaraźliwy śmiech, że za chwilę obie chichrałyśmy jak wariatki.
Co też twojej babce do głowy mogło przyjść? Z kociakami się zadaje? Powiem ci parę razy słyszałam, że Grabowiczka szuka dla Mania żony, ale jaka pójdzie za takiego brudasa? On się myje nie więcej jak dwa razy w roku, pewno tylko na święta. A szmaty to się już do niego lepią, takie brudne. Rozumiem, że kawaler, ale w końcu z matką mieszka, na mydło jej szkoda? Wiesz, Ewcia, ja nawet nie wiem, jak ten Manio naprawdę wygląda – pysk wiecznie czarny, beretka aż na brwi mu nachodzi, mało co widać. Może, jak by go wymoczyć ze dwa dni w wannie, doszorować, czyste szmaty dać – to jeszcze.
  Co ty Hela gadasz? Jemu nic nie pomoże, szkaradny i tyle.
Racja – Hela przysiadła na ławce pod domem i machnęła ręką – Siadaj i się nie martw. Jak przyjedzie tata, to mu opowiedz wszystko, musi babkę ustawić. Poczekamy razem i będziemy wyglądać na drogę, może kociaki niedługo pojadą.
Czekałam ponad godzinę, popijając kompot z jabłek. Wreszcie Hela mnie szturchnęła:
Pojechali!
Odczekałam moment i pobiegłam do domu.
Gdzieżeś łaziła? – babcia była zła – Tyle się chłopok naszukoł, a ty se drogą wracasz? Grabowiczka mówiła, że co to za marne wychowanie masz od matki i ojca! Jeszcze nie jesteś w latach i musisz mnie słuchać.
Nie będę się z brudasem zadawać! On nawet mówić nie umie, tylko żre, leje i pluje bez przerwy. Babciu, co ty wyprawiasz?
W robocie to się każdy ubrudzi! – babcia pokazała na pole – Kurzy się, to i brud załazi na człowieka. Manio jest robotny, a co ma gadać po próźnicy? Wiesz, ile Grabowicze mają swojego pola? Jak by dodać tyn nasz kawałek...
Babciu! Przecież chodzę do szkoły, chcę się dalej uczyć, a ty mi już męża szykujesz?
Męża, nie męża! Popróbować możesz, zapoznaj się, ośmiel go, bo taki dzik.
Do czego mam ośmielić takiego gamonia?
Babcia popatrzyła na mnie, popukała się w czoło i poszła do kurnika, żeby zebrać jajka.
   Minęło kilka dni, Grabowicze nie przyjeżdżali, odetchnęłam z ulgą. Czekałam niecierpliwie na rodziców, bo babcia chodziła z jakąś chytrą minę i  to było podejrzane. W dodatku urządziła generalne porządki – musiałam zamiatać wielkie podwórko, czyli doprowadzić je do zieloności, żeby było bez słomy, śmieci, kurzych gówien. Firanki bieliły się na sznurku, a w sobotę zobaczyłam jak babcia skubie koguta.
Tata z mamą przyjeżdżają w poniedziałek, po co nam jutro świąteczny obiad? – byłam zaintrygowana.
Babcia, gdy byłyśmy same, nie urządzała rosołów i nie podawała kurzego mięsa na obiad. Drób miała „wyliczony” i tylko, kiedy było nas więcej, zabijała przeważnie koguta, gotowała rosół i zagniatała ciasto na makaron. Kury nie musiały się obawiać babcinego tasaka – były pożyteczne, bo znosiły jajka.  Wśród kogutów, jedynie dorodny, ciemnobrązowy był bezpieczny, bo służył do "deptania” kur.
Może jutro zjadą? – babcia odpowiedziała bez przekonania – Może kto inny zajdzie do nas? Nawet jak nie, to się nie zmarnuje. Kredens lepiej wyszoruj, bo brudny.
I tyle. Coś przede mną kryła i to mi się nie podobało.Wieczorem popatrzyła na mnie dziwnie:
Byś se nakręciła papilotów, a nie takie wiechcie nosisz.
To były czasy, kiedy trwała ondulacja oznaczała wybitną urodę. Miejscowe dziewczyny miały przeważnie krótkie, mocno skręcone włosy, rzadko spotykało się pannę z rozpuszczonymi czy z warkoczem. Moje proste włosy, nigdy nie upinane, wielokrotnie złościły babcię i nazywała mnie topielicą.
Żadnych papilotów, żadnych wałków! – ucięłam krótko.
Jak se chcesz – babcia dała za wygraną.
   Następnego dnia było pięknie. Gorąco i słonecznie, ale nie upalnie, bo wiał lekki wiatr. Postanowiłam, że po śniadaniu poopalam się i poczytam książkę, a po południu namówię miejscowe koleżanki, Ankę i Bożenę, na wycieczkę do lasu, na piaski. Lubiłyśmy skakać z wysokiej skarpy na piach i tonąć w chmurach kurzu. Czasem kładłyśmy się w młodniku i opowiadałyśmy dziwne historie, żeby się trochę wzajemnie postraszyć. Mogłyśmy, takie zagadane, siedzieć w lesie aż do zmroku.
Przyszło południe, zwlekłam się z koca, żeby nalać sobie w spiżarni zimnego kompotu. Przy okazji zajrzałam do kuchni. Babcia siedziała na taborecie i obierała ziemniaka do dużego garnka.
A po co tyle ziemniaków? – Byłam zdziwiona – Gdyby tato miał przyjechać, to by już był. Pociąg dawno odszedł.
Stacja była za lasem i zawsze słyszeliśmy przejeżdżający pociąg. Przez to zadupie przejeżdżały dziennie tylko dwa składy. Jeśli rozlegał się dodatkowy gwizd lokomotywy, każdy wiedział, że to towarówka.
Lepiej więcej, jak by miało zbraknąć – burknęła babcia – Odziej się, nie lataj z gołą dupą i nalej gadzinie wody, potem nanieś z szopy drewienków, bo mi wygaśnie.
Nie była rozmowna. Poczułam jakiś niepokój, że nie chce mi wszystkiego powiedzieć. Kiedy wracałam z szopy z kawałkami drewna, sprawa się wyjaśniła. Najpierw usłyszałam warkot traktora. Dziwne to było, w niedzielę raczej nikt nie jeździł w pole. To był dzień odpoczynku. Tylko żniwa usprawiedliwiały obecność ludzi i maszyn na polu. Ale to nie był jeszcze ten czas, zboża potrzebowały miesiąca, żeby dojrzeć.Warkot urwał się przed naszym domem. Wyjrzałam przez okno i zobaczyłam Mania pomagającego Grabowiczce zejść z traktora. Przez moment wydawało mi się że śnię, że to nie może się dziać naprawdę. Kiedy weszli do mieszkania, sterczałam jeszcze przy oknie i nie chciałam się obudzić.
- Zachodźta, zachodźta – zrozumiałam, że sprawa była ustawiona babcia zaprosiła ich na obiad. Poczułam się osaczona i bezradna. Ani uciec, ani krzyknąć na babcię ani nic.
Grabowiczka postawiła na stole koszyk:
Trochę sera przywiozłam i śmietany, schowejcie se.
Złapałam koszyk i uciekłam do spiżarni. Nie na długo, bo babcia krzyknęła:
Ziemnioki daję na wolny ogień, a ty se z Maniem pojedź traktorem na spacer brzegiem lasu, jak się na Porąbki jedzie. Jak wrócita, dojdą.
Popatrzyłam na Mania – był w miarę doszorowany, bez beretu, w sandałach. Zobaczyłam wreszcie jego twarz. Brązowa od słońca sprawiała, ze wyglądał jak Murzyn. Tylko czoło miał bielusieńkie. Zakrywane przez kilka miesięcy beretem, nie miało prawa się opalić. Włosy, jakieś bure  i natłuszczone, zaczesał do tyłu. Przyciasna, nawet niezbyt brudna marynarka, powypychane portki. Manio wpatrywał się we mnie wyczekująco. Pojadę z nim czy nie? Jadę, może wyjaśnię jełopowi parę spraw.
To jedziemy, tylko się ubiorę.
Zobaczyłam nadzieję w oczach Grabowiczki, a babcia była przyjemnie zdziwiona. Ja wam pokażę śluby!
   W końcu zobaczyłam z bliska Maniowy traktor.  Boże, co za złomowisko,  bez szyby z przodu, wszędzie rdza, ale na szczęście w kabinie były dwa siedzenia. Wdrapałam się sama, chociaż Manio wyciągał łapy, żeby mnie podsadzić. Na drodze stało kilka sąsiadek, będzie o czym gadać na wsi.
Trzymaj się panna – mruknął Manio, naciągnął cholerny beret na głowę i ruszyliśmy.
Marzyłam, żeby jak najprędzej wyjechać z wioski, bo ludzie machali i coś dogadywali. Myślałam, że zaraz wyrżnę Mania pięścią w plecy, bo jechał wolno i pokrzykiwał w stronę sąsiadów; wściekła jak  cholera, chciałam wyskoczyć z tego złomu, ale się wstydziłam. Pomyślałam, że jak  wjedziemy na ścieżkę pod lasem, po prostu zabiję Mania.
 Ale kiedy wreszcie odjechaliśmy z kilometr, zamiast go zabijać, odezwałam się:
Manio, zatrzymaj tego rzęcha! I właź do lasu!
Stanął. Odwrócił się w moją stronę. Był tak blisko, że zobaczyłam wszystkie bruzdy na jego twarzy, z bliska jednak niezbyt domytej i poczułam nieświeży oddech.
Wysiadaj, musimy porozmawiać.
No.
Weszłam trochę w las i usiadłam na pniaku. Stanął obok.
Manio, chcesz się żenić?
Łe, no pewnie. Swoje lata mom.
- Czemu ze mną?
Bo jo wim. Matka mówi, że panna pasuje. Mi panna pasuje. Cało.
Czemu?
A bo jo wim. Pasuje i już. Ze wszystkim.
To znaczy, ze ci się podobam? 
Łee, no, jak nie? Podoba się panna.
A jak myślisz Manio, ty mi się podobasz?
No, jak nie? Pewno, że tak.
Gówno prawda, wcale mi się nie podobasz.
Cymu?
Bo tymu!
Manio zaczął chodzić w tę i z powrotem. Chyba wyczerpał mu się – i tak skąpy – zasób słów.
Wracamy! – byłam stanowcza – Ziemniaki już chyba doszły.
   Obiad minął w ciszy, przerywanej mlaskaniem Mania. Babcia z Grabowiczką przyglądały nam się z ciekawością, ale o nic nie pytały. Mania pochłonęło jedzeniem, schylony nad talerzem, obgryzał kości. Potem babcia wyniosła ze spiżarni drożdżowe ciasto, zrobiła miętowa herbatę, a ja nie mogłam się doczekać, aż oni wyjadą. W końcu Grabowiczka przypomniała sobie o dojeniu krów i wyszli na drogę. Odetchnęłam.
Babcia chciała mnie wziąć na spytki:
Cośta robili w lesie?
A, takie tam – odburknęłam i poszłam do dziewczyn. Do lasu i na piaski, nareszcie.
   Następnego dnia przyjechał tata, wyszłam po niego na stację i po drodze opowiedziałam całą historię o swataniu.Wieczorem, gdy leżałam w łóżku, słyszałam, jak ojciec kłóci się z babcią. Dzięki Bogu! Wiedziałam, że jeszcze długo nie wyjdę za mąż, a za Mania, to już po moim trupie. Minęło kilka dni. Zapomniałam o ślubnym koszmarze, biegałam z dziewczynami do lasu, a babcia nie wracała do tematu. Ale to nie był koniec tego cyrku.
   Pewnej nocy, a może nad ranem, obudził nas jakiś krzyk. Taty już nie było. Babcia zerwała się z łóżka i podeszła do okna, a ja za nią. Noc była rozświetlona okrągłym, jak piłka – księżycem. Na drodze stał rozkraczony Manio, z przekrzywionym beretem na głowie. Stał, to za dużo powiedziane. Ledwo stał. Upity w sztok machał ręką:
- Panna! I tak bydzies moja! Moja!
A babcia, ta swatka od siedmiu boleści, otworzyła szeroko okno i wrzasnęła:
- Pódziesz do domu, ty smoluchu, bo milicję zawołom! Wnuczki ci się mojej zachciewo? Ona do szkół chodzi, nie bydzie się marnować z takim kociarzem, jak ty! Idź mi wartko do domu, bo psym poszczuje!
I zamknęła okno. Z naprzeciwka wyszedł wściekły sąsiad i głośno zaczął wygrażać Maniowi. Ten coś odpyskował, ale powoli wycofywał się, w końcu zniknął nam z oczu. Jeszcze tylko, już niewidoczny, wydzierał się:
- Moja! Moja! Słysys?!!






3 komentarze:

  1. dobre. a dla mnie krotka rozmowa miedzy Panna a Maniem w lesie najlepsza.

    OdpowiedzUsuń
  2. ciesz się, że to nie Ty musiałeś konwersować z tym gamoniem:) Poważnie - siedzę i poprawiam.

    OdpowiedzUsuń
  3. Gamoń w beretce i gumiokach. :)

    OdpowiedzUsuń