SPOTKANIE
To jeszcze jeden obrazek który lubię
odkurzać. Dzisiaj, gdy śnieg nad poziomy sypie i sypie, odśnieżam myśli dla
tamtej remizy strażackiej, wypastowanej jak świąteczne buty dziadka Janka.
Zabawy z orkiestrą na takim zadupiu to było naprawdę coś – zapalały się
nieliczne lampy na drodze, zamiatanej z czcią jak na Boże Ciało. Dziewczyny
przywracały urodę spracowanym dłoniom, przerabiały sukienki, nawijały włosy na
papierki i gotowe dzień przed zabawą – drżały.
Moje ucieczki przez okno małej chałupki, to były wielkie, sekretne
wyprawy, ale nie musiałam jakoś szczególnie się starać, bo o ósmej zasypiał
dom, czyli babcia razem z kurami. Wieziona na bagażniku ruskiego roweru,
oddalałam się szczęśliwa od tej ciszy. Wjeżdżaliśmy w gwar, muzykę i piski.
Sala przystrojona bibułkami lśniła. Z jednej strony kawalerowie na kant i w
szpic, naprzeciwko wykrochmalone, mrugające panny, a pod sceną rząd
zapobiegliwych matek, które uważnie lustrowały mężczyzn, obliczały szanse
swoich córek. Odbywało się to w bezruchu, tylko oczy wędrowały z jednego końca
sali na drugi. Kiedy wreszcie orkiestra zaczęła grać, było głośno i duszno,
zgodnie z niezmiennym od lat, scenariuszem. Rozkochane na tę okazję młode ciała
tuliły się szczelnie w tańcu, matki ocierały łzy, wzruszone, że ktoś zauważył
ich dziewczęta, że dostały czekoladę, a kawaler zafundował szklankę czerwonego
wina, torebkę cukierków, cokolwiek.
Północ, to była pora na rozładowanie energii, na wyrównywanie rachunków,
ale głównie na pokaz siły. Przeważnie nikt nie interweniował, bo mordobicie na
zabawie, to był rytuał i znak, że wszystko jest na sto dwa. Jako miastowa i
mało znana, siedząc przy matkach, siałam pietruszkę, ale mogłam wtedy wszystko
zobaczyć i usłyszeć. Nie przeszkadzało mi, że kobiety patrzyły na mnie ze
współczuciem, dziewczyny posyłały pełne satysfakcji uśmieszki, a mężczyźni w
ogóle nie zwracali na mnie uwagi.
Nigdy nie zostawałam do końca, z zabawy wracano zwykle parami; jeszcze
niepełnoletnia gówniara z miasta byłaby piątym kołem u wozu. Lubiłam te samotne
powroty o trzeciej nad ranem.Rzadko szłam główną drogą, wolałam iść
piaszczystą, dość szeroką ścieżką pod lasem. Mniej się bałam, ciemny las
wydawał się bezpieczny, można się było w nim schować w razie czego. Tego
powrotu nie zapomnę, bo nigdy więcej tamtędy nie wracałam.
Noc była wtedy wyjątkowa, niebo ugwieżdżone, księżyc oświetlał drogę,
żaby koncertowały na całego. Tylko iść i iść. Nagle zobaczyłam przed sobą coś
białego; niewysokie, krępe – szło w moją stronę. Ile myśli przeleciało mi wtedy
po głowie, trudno zliczyć. Nie byłam w stanie uciec w zarośla, szłam na
spotkanie tej jaśniejącej w ciemności zjawy, przerażona i mokra ze strachu.
Szukałam w pamięci czegoś małego, białego i realnego, co mi nie zagrozi, co
zaraz zniknie i będę bezpieczna. Niczego takiego nie znalazłam i już nie
musiałam. Zobaczyłam w końcu TO. W moim kierunku szła tłusta biała gęś. Rozkołysana i dostojna, minęła
mnie i poszła dalej. Odwróciłam się i patrzyłam z niedowierzaniem, jak znika w
ciemności i staje się coraz mniejszą białą plamką.
Do dzisiaj nie mam pojęcia, co samotna gęś miała do załatwienia o
trzeciej nad ranem, z dala od wioski, pod lasem. Kiedy wracam pamięcią do
naszego spotkania, zastanawiam się czy to naprawdę była gęś - jeśli nie, co to
takiego było. Było?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz