piątek, 26 października 2018
Lepiej
Chcę być kimś jeszcze oprócz siebie. Czegoś
mi brakuje w tym związku sam na sam. Może
kota, który zna lepsze miejsca, gdzie można
się wdrapać i schować. Dobrze bym się czuła
w wodzie, z jakąś niezbyt mięsożerną rybą,
niewidoczną na dnie, wtopioną w muł.
Dziwny stan, gdy nie chcesz się starać na
swój temat i musisz szukać innych wcieleń.
Myślisz wtedy: mogłabyś być czymś,
co niekoniecznie się rusza, ale jest żywe
i widzi, myśli, ma swój język, dom i mały
kawałek ziemi, gdzie nikt nie wejdzie
bez pytania. Ta noc, jakiś półprzytomny
sen, podrzucił mi kilka pomysłów.
Kartkuję je niecierpliwie, ale tam jest
za dużo mnie, za dużo moich słów.
wtorek, 16 października 2018
RAFAŁ RÓŻEWICZ – Co pozostaje? Czytając „To bruk” Piotra Gajdy i „trzeci migdał” Mirki Szychowiak
a
Najnowsze
tomy poetyckie Mirki Szychowiak i Piotra Gajdy są interesującymi
przykładami na to, jak od lat można z powodzeniem funkcjonować w
literaturze – że się posłużę tytułem jednej z naszych książek wydanych
przez „Inter-” – „nie w pierwszym szeregu” (lecz czy szereg nie kojarzy
się z równaniem do pewnego wzorca?); pomimo nominacji i nagród
(Szychowiak była nominowana do NIKE, Gajda zaś Laureatem Nagrody
Otoczaka – przyznawanej przez zmarłego niedawno Jerzego Suchanka);
innymi słowy: funkcjonować w oparciu przede wszystkim o literaturę, a
nie środowiskowe przepychanki, od dawna przesłaniające – nomen omen – to, co najważniejsze, czyli książki. A tych już Szychowiak i Gajda mają na swoim koncie sporo.
To bruk Piotra Gajdy, choć wszystko wskazywało na to, że Śruba Archimedesa będzie
zwieńczeniem trylogii filozofii i języka spod znaku Instytutu
Mikołowskiego, jest ni to suplementem (niebezpośrednim, ale o tym
później), ni kolejnym krokiem na drodze autora ku poetyckiej
publicystyce, którą od kilku lat skutecznie przemyca w swoich
wierszach-komentarzach, analizując stan cywilizacji w skali mikro i
makro (pamiętamy nagły przeskok u Gajdy – po dobrze przyjętym Hostelu i Zwłoce i
melancholijnych, wycofanych, prywatnych wierszach, które swego czasu
różni krytycy chcieli podpiąć pod tak zwaną, acz wyimaginowaną, „dykcję
łódzką” oraz dobrze wypadających w internetowych bojach w czasach, gdy
portale poetyckie trzymały jeszcze jakikolwiek poziom – poeta z
Tomaszowa Mazowieckiego w kolejnym tomiku pt. Demoludy,
wydanym, a jakże, w Instytucie Mikołowskim, postanowił zaciemnić
przekaz, skorzystać z dobrodziejstw zdań wielokrotnie złożonych i
zmaksymalizować występowanie metafor w myśl zasady: co zdanie to nowy
obraz), wydłużając swoje wiersze (przypominające już mini-traktaty) do
niespotykanych wcześniej u niego rozmiarów. Opinie o tej wewnętrznej
rewolcie były różne, ale Gajda nie mógł już się cofnąć. Rozwinięta
świadomość językowa i chęć powiedzenia czegoś więcej niż dotychczas
domagała się bowiem kolejnych ujść. Tak zostały opublikowane kolejne
książki: Golem i wspomniana Śruba Archimedesa, w których to autor doskonalił swój warsztat zapoczątkowany w Demoludach oraz
umiejętność wyrażania własnego Ja na wielu płaszczyznach. Dobrze
skomentował to Tomasz Cieślak w jednej z recenzji: „[…] trudno nie
odnieść wrażenia, że głównym celem jego pisania jest po prostu wyrażenie
siebie, próba zanotowania własnego, realnego przeżywania świata, nieco
tylko przesłonięta rozmaitymi zabiegami artystycznymi, w takim stopniu,
żeby nie musieć się zbytnio tłumaczyć z »autobiograficzności« czy
wstydzić się wyjawienia zbyt wiele, bo teraz niemodne czy trywialne i
stereotypowo »lirycznie«”. Wspomniane artystyczne zabiegi to nic innego
jak przefiltrowane przez język, ironię, politykę, kulturę i filozofię
obrazki z melancholijnego i nierzadko monotonnego życia podmiotu,
zanurzonego w literaturze, balansującego jednakże już na granicy tego,
co publiczne i prywatne (a nie jak wcześniej – przede wszystkim
prywatne): „Dlaczego, kiedy idę do pracy, za którą, żeby ją mieć, /
setka innych oddałaby wiele, łzawią mi oczy?”. Dodajmy: podmiotu,
któremu ta cała zewnętrzna otoczka każe pisać w taki a nie inny sposób
(a on może co najwyżej się szarpać, ironizować, komentować, ale porządek
narracyjny i formalny – wiersze Gajdy są zawsze uporządkowane i
stroficznie przejrzyste – musi pozostać zachowany). Bowiem rola skryby, w
którą wszedł podmiot/autor, jest niczym innym jak formą narzuconą przez
inną formę (narzuconą sobie?) – formę-świat, poza którą ciężko jest
wyjść. Tak jak skryba nie może opuścić murów klasztoru, bo język, którym
się posługuje, a który teoretycznie mógłby go zaprowadzić dalej niż do
klasztornej bramy, okazuje się kościelną łaciną – tak podmiot To bruku
może funkcjonować w języku tylko na zasadach narzuconych mu przez
zewnętrzną całość (kulturowo-polityczno-filozoficzną – normę?). Tym
samym granice wiersza (niezależnie czy mamy do czynienia z dystychami
czy innymi porządkami) nie zostają przekroczone, choć w ich obrębie może
dziać się dosłownie wszystko (a tym samym nic, bo co to za poezja,
która niczego nie przekracza, nie ocala?). Taka, która może sobie po
prostu trwać, wydawałoby się – w nieskończoność. Gdyż jest tragicznie
niezmienna.
I o tym właśnie jest kolejna książka Piotra Gajdy.
O poezji,
która po prostu się pisze (jest pisana?), a jej końca nie widać, bo nie
przekłada się na coś więcej ponad to, czym jest (bo przecież zawsze
można prywatnie skrytykować publiczną rzeczywistość, odwołując się do
nierozwiązywalnych od wieków problemów). I na tym polega ten wspomniany
tragizm. Na niemożności zaniechania bezsensownych czynności. Bo kto
zabroni pisać poecie, skoro nikt go nie czyta i nie dostrzega?
Autor konsekwentnie mocuje się z narzuconym (cywilizacyjnym) porządkiem, lecz wydaje mi się, że akurat w To bruku (tytuł
można odczytywać jako próbę wskazania źródła ostatecznego ludzkiego
dna: „przyszłe rozwiązania / połączono supłami, tworząc ludzkie DNA, /
żebyśmy mogli sięgnąć dna” lub też miejsce zaciętych walk podczas II
wojny światowej, które to walki płynnie przeistoczyły się w wojnę już
nie między Polakami a nazistami i faszystami, lecz w wojnę
polsko-polską; czyli Polakiem a źle rozumianą „polskością”) polityki
jest więcej niż do tej pory. Podobno, jak zapowiadał wydawca (Dom
Literatury w Łodzi), to najbardziej polityczna książka Gajdy ze
wszystkich opublikowanych. Czy dlatego, że ta polityczność wynurzyła się
z odmętów półsłówek i niedomówień i zaczęła peryskopować w stronę
większej – w tej materii – dosłowności? Jeśli tak, to jedna z granic
została przez autora jednak przekroczona. I to w pozytywnym znaczeniu:
„Państwo trwa, dopóki ma na to papiery. / Państwo trwa, dopóki ma na
ciebie teczkę”.
Jak więc To bruk
ma się do trzech ostatnich książek Piotra Gajdy? Czy to, jak
wspominałem na początku, nowe otwarcie, czy przeciwnie – zamierzona w
ostatecznym rozrachunku kontynuacja? Rewolucji na miarę Demoludów nie
widzę, ale czy potrzebna jest rewolucja, kiedy książka jest
najzwyczajniej w świecie – dobra? I jak się w końcu okazuje: zaskakująco
bliższa pierwszym publikacjom (pod względem klimatu, niemożności) w
dorobku poety? Innymi słowy – atmosfera – to Hostel, Zwłoka, forma – Demoludy, Golem, Śruba Archimedesa.
Z pewnością z tej mieszanki coś się jeszcze wykluje.
Tymczasem trzeci migdał Mirki Szychowiak
przynosi pewną zmianę w dotychczasowej twórczości poetki. Nowy wydawca
(niedawno powstałe wydawnictwo j z inicjatywy Jacka Bieruta), a więc i
wiersze jakieś konkretniejsze, celniejsze, lepiej skrojone. Tak, pisząc o
skrojeniu, mam na myśli konsekwentnie prowadzoną narrację – od
niewinnego detalu do mocnej, wbijającej się w pamięć – ogólniejszej
puenty. Klasyczne podejście do wiersza, ale trzeba uczciwie przyznać –
wciąż działające.
Sama książka
kompozycyjnie przypomina rozmowę podmiotki z terapuetą, tytułowym
„doktorem”: „nie po to dzwonię, żeby słuchać, / ale żeby mi przeszło”.
Dużo więc tu mówienia, mówienia dosłownie o wszystkim (celowego
przeskakiwania z tematu na temat, jakby dyktowanego chęcią wygadania
się), przypominającego monolog (postać doktora pojawia się tylko
epizodycznie – i to w wypowiedziach konstruowanych przez podmiotkę, co
każe przypuszczać, że żadnego doktora nie ma lub – doktorem jest każdy
sięgający po książkę – czytelnik). I znów jak w przypadku Gajdy –
prywatność (ja) swobodnie przechodzi tu w sferę publiczną (my) – jakby
za wspomniany stan podmiotki odpowiadały nie poszczególne jednostki,
ale w szerszym rozumieniu – ogół, ludzkość: „Kiedy z nieba odlecą
samoloty / i w portach przestaną czekać / na statki – zejdziemy z drzew,
/ żeby zebrać to, co z nas wypadło”. Nasuwa się zatem pytanie: co
takiego może wypaść, co zechcemy pospiesznie zebrać, ukryć przed czyimś
wzrokiem? Czy to coś wstydliwego, skazującego nas na przynależność do
określonego gatunku, który już nie raz się – jak wiemy z historii –
skompromitował? Podmiotka jakby wstydziła się za to, że jest częścią
ludzkości, że jest człowiekiem. To ciężar, z którym nie jest w stanie
się do końca uporać, toteż szuka (jak już wiemy) bliżej nieokreślonej
pomocy. Zrozumienia: w doktorze, czytelniku, w każdym z nas. Piękny jest
więc w tym tomie wiersz o psie – wiersz, który posyła w świat jasny
komunikat – wszystko jest lepsze od nas – ludzi: „Obesra, szczeka w
nocy, w całym domu / sierść i kości schowane w takich skrytkach, że
dopiero smród podpowiada, gdzie są. / Ale pies to pies, a nie człowiek, i
jemu / wybaczam prawie wszystkie katastrofy”. Życie z etykietką
człowieka bowiem krępuje (nawiązując do poprzedniego tomu poetki – Jakie to życie jest krępujące) i jest powodem do zażenowania.
Tytułowy trzeci migdał, który
można odczytywać jako społeczeństwo, świat ludzi dorosłych, jest więc
czymś niepożądanym. Dorosłość bowiem to stan, który nie powinien mieć
miejsca. Wszak wtedy pojawiają się związane z nią komplikacje: prawda,
fałsz: „Już się przejadłam tą prawdą. / Zalega teraz we mnie, wędruje w
górę, / dochodzi do ust i cofa się tchórzliwie”, a w dalszym kontekście:
polityka, konflikty, nietolerancja. To, jak sugeruje podmiotka,
należałoby chirurgicznie usunąć, by uczynić rzeczywistość może nie
zdrowszą – ale znośniejszą. Jak się jednak okazuje: nie jest to wcale
takie proste. Wyimaginowany (?) doktor może zalecić jedynie terapię. A
więc przyzwyczajenie się, gdyż – pewne problemy (i znów podobnie jak u
Piotra Gajdy) są nierozwiązywalne. Tym samym w obu przypadkach pozostaje
jedynie wykonywanie czynności mających coraz mniej sensu i realnego
przełożenia na życie. U Gajdy: jest to więc pisanie, u Szychowiak:
pisanie poprzez mówienie. Innymi słowy: można już tylko mówić i
pisać (do siebie?), bo jak się okazuje – nic innego nie pozostało.
Pozostali ludzie przestali być ludzcy i trzeba się trzymać od nich z
daleka.
Najnowsza
książka Mirki Szychowiak to bardzo dobre studium ludzkiej bezsilności w
dobie dyktatury siły (kulturowo-medialnej, politycznej, językowej,
słowem: cywilizacyjnej). Z czysto poetyckiego punktu widzenia: wiersze
zawarte w tomie są więc mocne, okraszone wieloma świetnymi puentami,
idealnie dopełniającymi wiersze. Pełno tu interesujących gier
językowych, kontekstów, lecz, co ważne – nie przytłaczających
czytelnika. Nie ma tu ni stąd, ni zowąd strzelających (wybijających z
lektury) fajerwerków, jest za to bardzo sprawna, świadoma konsekwencja.
Szychowiak bowiem wie, co chce powiedzieć. I tego się trzyma, choć z tej
warsztatowej pewności przebija się (a jednak) „ludzki” pesymizm,
„ludzka” słabość. Naturalność. Tak światu i nam potrzebna.
Piotr Gajda, To bruk, Dom Literatury, Łódź 2018, Mirka Szychowiak, trzeci migdał, wydawnictwo j, Wrocław 2018.
Subskrybuj:
Posty (Atom)