Wygląda na to, że tego tomiku nie było w planie, że
spadł na autorkę jak grom z jasnego nieba. Skąd ta pewność, zapytacie. Tu muszę
wyznać, że poetka nie jest osobą mi obcą. Sporo wiem o jej życiu prywatnym, nie
tylko dlatego, że regularnie rzucam okiem na posty zamieszczane w mediach
społecznościowych. Nie tak dawno przeraziły mnie tam zdjęcia pokazujące
przestrzeń ogołoconą z wielkich – sądząc po pozostałych pniach – i starych
drzew. Z dołączonej informacji wynikało, że Mirka Szychowiak zastała taki
widok, odwiedzając na wakacjach rodzinę, i nie może dojść do siebie po tym, co
tam zobaczyła, towarzysząc w bólu i żałobie pozostałym domownikom. Poetka
zareagowała natychmiast. Tak, jakby inaczej się nie dało. Tak, jak jej
wrażliwość i przyzwoitość nakazywały. I mimo tego, że pisała wówczas coś
całkiem innego, rzuciła się z zapałem w wir nowej pracy, która koniecznie
musiała sprostać doznanym emocjom i jednocześnie wymierzyć sprawiedliwość. Bo w
jej mniemaniu stała się zbrodnia, doszło do złamania umowy społecznej, ktoś
wyrządził społeczności związanej z lasem ogromną krzywdę.
Postępując zgodnie z zasadami recenzenckiej uczciwości, musiałem państwu wyjawić to, co półprywatnie wiem o genezie omawianej książki. Nie jestem w stanie potraktować jej jako „obiektu wydawniczego”, bowiem za dużo wiem i za dużo czuję w związku z okolicznościami jej powstania. Teraz następuje to, co najciekawsze. Spodziewałem się nie do końca kontrolowanego gniewu, wylewu rozmaitych emocji towarzyszących przeżywaniu wspomnianych wcześniej faktów. Zatem ja tę książkę już sobie jakoś przedstawiłem (wstępnie przejrzałem), znając wszystko to, co autorka do tej pory napisała i orientując się w kwestii stworzonej przez nią oryginalnej poetyki.
Okazało się, że najgorsze co może być w lekturze i „interpretacji”, to
uleganie przeświadczeniom związanym z przewidywaniem. Przewidywanie paraliżuje
możliwość odnowionego spotkania z czyimś wciąż rozwijającym się światem.
Czekało mnie zaskoczenie, bo autorka, owszem, nie kryjąc wściekłości i
rozżalenia, wymyśliła wyrafinowany sposób na opanowanie tych emocji. Można
rzec, przydzieliła im określone role w wyreżyserowanej przez siebie sztuce.
Tak, sztuce. Mówimy tu także o kunszcie, niesamowitej świadomości formy wyrazu,
o artystycznie „wyrachowanym” i celnym uderzeniu w wyimaginowanego wroga i
stworzony przezeń system. Jeżeli uniesienie, to kontrolowane, jeżeli pasja, to
rozłożona „na raty”, a raczej na poetyckie sekwencje realizowane z żelazną
logiką.
W pierwszej chwili może się wydawać, że mamy do
czynienia z opowieścią poetycką w listach, powiedzmy, że z epistolarnym
poematem. Jednak po wnikliwszej lekturze znów powracam myślą do sztuki
teatralnej, do „listownego” spektaklu. A to za sprawą krzyżujących się
monologów różnych postaci, choć nie ulega wątpliwości, że oś meandrującej
narracji przebiega przez świadomość i nadwrażliwość głównej bohaterki. Nie
wiadomo dokładnie, kiedy i z jakiego powodu znalazła się w opisywanym przez
siebie ośrodku, zakładzie, miejscu odosobnienia. O całkowitym odosobnieniu nie
może być mowy. To nie leży w naturze tej kobiety. I chociaż pierwsze dni były
trudne i pełne rozpaczy, to już następne przyniosły ocieplenie stosunków z
innymi pensjonariuszami i udaną próbę stworzenia świadomej swoich celów „grupy
pokrzywdzonych”. Listy do osobnika (męża?), który skierował ją do tego ośrodka
dla nerwowo i psychicznie chorych, wypełniają znaczną część książki, nie
wyczerpując jej jednak zupełnie. Stąd wrażenie polifonicznego spektaklu, w
którym temperamenty i różne wizje świata grają, ścierając się ze sobą. Autorka
dopuszcza do głosu również tego, którego oskarża o osadzenie w zakładzie i
którego bez przerwy prosi o kupno lasu – najpierw tylko dla niej, a potem też
dla innych nadwrażliwców, towarzyszy niedoli. Osobnik ten „płaci, więc wymaga”,
kierując zarzuty wobec pracowników ośrodka, którzy, jego zdaniem, zaniedbują
swoje obowiązki, pozostawiając pacjentkę bez opieki i nadzoru. Niepokoi go
fakt, że ona „nawiązuje podejrzane kontakty z innymi/ dotkniętymi”. Ten monolog
staje się natychmiast przyczyną reakcji w postaci kontrmonologu. Akcja posuwa
się szybko jak na scenie. Pracownicy odpowiadają, że żądania dotyczące lepszego
nadzoru są absurdalne, gdyż w ośrodku „nie trzyma się ludzi pod kluczem”.
Swoich pensjonariuszy określają jako „przetrąconych” i uważają, że jako takich
należy chronić przed światem porzuconym przez nich z powodu jego bezduszności,
okrucieństwa i zła. Odpowiedź głównej bohaterki jest jeszcze bardziej ostra i
bezceremonialna, zwracająca uwagę na relatywność tego, co społecznie jest
uznawane za nienormalne bądź normalne. W świetle jej gwałtownej filipiki to
właśnie ci, co doprowadzili do psychicznego załamania się pensjonariuszy, są
nienormalni, a przede wszystkim niemoralni. Są „małymi ludźmi”. Przywoływany
wiersz, zatytułowany Odbiło ci?, kończy się słowami: „Nazywaj nas jak
chcesz, broń się jak umiesz, ale/ nie myśl, że coś z nami ugrasz, mały
człowieczku”.
Pośród pracowników, prezentujących generalnie
postawę raczej „rozumiejącą”, znalazł się jeden Judasz, młody stażysta, którego
obraz świata i ewentualnej kuracji przypomina to, co reprezentuje adresat
wszystkich listów „podejrzanej kobiety”. Młodzieniec ten uważa, że pełni ona
ważną i wiodącą rolę, namawiając wszystkich do działania, a nawet do jakiejś konkretnej
akcji: „Pisze i pisze. Nikt normalny nie wysyła tyle/ listów”. Piszący donos
podejrzliwy student ma wiele racji. Podejrzanej kobiecie udało się zaktywizować
pogrążonych w rozpaczy i beznadziei ludzi, pokazać im cel i drogę wyjścia z
sytuacji, w jakiej się znaleźli. Jeden z utworów ma charakter liściku
przywódczyni do pozostałych. Mówi się w nim o tajnej naradzie, o „spotkaniu w
parku za stawem” i apeluje o przyprowadzenie Agaty, kobiety niemogącej podnieść
się po stracie ukochanych psów. Wszystkie zostały otrute przez jakiegoś sadystę
z sąsiedztwa. Narratorka i jednocześnie reżyserka tego spektaklu w listach
stara się, by nikt z opuszczonych i bezradnych nie pozostawał poza rodzącą się
wspólnotą. Chce przygarnąć wszystkich. O każdym ma coś do powiedzenia. Tak więc
opowiada nie tylko swoją historię, ale również z oddaniem odtwarza to, co
spotkało innych wykluczonych ze społeczeństwa za swoją zbytnią kruchość i
delikatność. O Agacie tak opowiada z empatią i psychologiczną intuicją: „Ona
nie miała nikogo oprócz/ kilku kundli, których przecież i tak nikt nie chciał./
Znalazła w starym kartonie, przyniosła do domu/ i wychowała. W końcu miłość i
bliskość, jakiej/ nie zaznała przez tyle lat od żadnego człowieka”.
Historia Agaty i sposób jej rozumienia, tłumaczenia
przyczyn duchowej zapaści wydają się charakterystyczne dla uczuciowości
ujawnionej przez tę książkę, opowiadającej o wielu egzystencjach nie tylko
pozbawionych bliskości i czułości, lecz przede wszystkim dotkliwie zranionych.
Nie chodzi o egzaltację. To słowo jest zbyt obcesowe i po prostu nieadekwatne.
To nie z egzaltacji bohaterka pochyla się nad następnym skaleczonym ludzkim
egzemplarzem – Walerkiem, Henryczkiem, Szczepanem, bliźniakami z Podlasia,
Jerzykiem czy Ludwikiem – rozpoznając jego ranę i próbując coś na nią poradzić.
Remedium jest wciąż takie samo, a jest nim możliwość powrotu do natury, na
przykład w postaci lasu za oknem i zwierząt w domu. Człowiek potrzebuje
kawałeczka przyrody do normalnego funkcjonowania. Oderwany od niej zaczyna więdnąć,
chorować na rozmaite, nie zawsze znane medycynie, przypadłości. Tu warto
przypomnieć to, z czym spotykamy się na wstępie. Mirka Szychowiak w
bezpośrednim, odautorskim głosie, informuje, że książkę dedykuje „Wszystkiemu
żywemu, co bez umiaru zniszczono i zabito w imię ratowania natury, pokrętnie
tłumaczonej ochrony środowiska – oraz ludziom, którzy wskutek tej
usankcjonowanej prawem czystki stracili chęć do życia i zapadli na nie dające
się zdiagnozować ani leczyć choroby”.
Nieustępliwość i pasja bohaterki przynoszą wkrótce
rezultaty. O jednym już wspomniałem, mianowicie o integracji pensjonariuszy, o
ich odnalezieniu się we wspólnym działaniu, o przywróconej im wierze we własne
człowieczeństwo. Zmienia się również ten, który wydawał się być sprawcą nieszczęścia,
symbolizując całe zło drugiej strony, czyli świata ludzi nieczułych i bez
wyobraźni. Żarliwość listów bohaterki chyba zaczyna go przekonywać. Z wiersza Zgoda
dowiadujemy się, że zmądrzał, „przewietrzył głowę”, i zaczął działać, poważnie
przyglądając się kolejnym „zleceniom” i stojącym za nim życiowym tragediom. W
grę zaczynają wchodzić nie tylko lasy, ale i łąki, kawałki pól, opuszczone
gospodarstwa, wzniesienia i góry. Wszystko to, z czego cierpiących w zakładzie
ludzi wyzuto, czego ich pozbawiono, uniemożliwiając normalną egzystencję.
Trudno się więc dziwić, że zaczęli zachowywać się – zdaniem funkcjonariuszy
systemu – „nienormalnie”. Bohaterka walczy we własnym i ich imieniu o
przywrócenie zaburzonego porządku. Wierzy, że to się da zrobić, a w dusze tych
ludzi powrócą szczęście i spokój. Już nie będą potrzebowali psychotropów i
elektrowstrząsów, ratunek leży w zasięgu ręki i musi wynikać z ze zmiany
podejścia wobec człowieka i przyrody.
Najbardziej dobitnym przykładem skutecznej
działalności „nawiedzonej” (bardzo podobnej do Janiny Duszejko z powieści Olgi
Tokarczuk pt. Prowadź swój pług przez kości umarłych) czy też
„podejrzanej” kobiety jest to, co pada z ust dyrektora zakładu. Określa się on w swoim monologu mianem
„prezesa” i oznajmia, że już nie chce grać tej roli. Rezygnuje z funkcji
nadzorcy, z przekonania o swojej wyższości. Ten głos ostatecznie potwierdza
błędne założenia systemu resocjalizacji jednostek odstających od emocjonalnych
norm ogółu. Prezes przyznaję racje bohaterce, jej staraniom o przywrócenie
normalności w relacjach z przyrodą. Prosi, żeby i jego dopisać do listy tych,
którzy oczekują na przydział kawałka leśnej przestrzeni. Wierzy, że odnajdzie w
niej zaginionego w dzieciństwie ojca.
I tu kółko się zamyka. Ten monolog wywraca do góry
nogami wstępne ustalenia, podział na lepszych i gorszych, wyżej stojących i
niżej położonych. „Wszyscy jedziemy na tym samym wózku” – mogłaby powiedzieć
bohaterka. Jednak nie wypowiada tego. Za to padają inne ważne słowa. O Polsce
jako widzianej w snach na nowo zorganizowanej przestrzeni wolności, tolerancji
i miłości. Polsce dla wszystkich: „Załatw mi tyle Polski, żebyśmy się wszyscy/
w niej zmieścili”. Polsce, w której da się „ukorzenić” na nowych zasadach.
Pierwsze miejsce pośród nich zajmie szacunek. Drugie empatia. Trzecie możliwość
wyobrażenia tego, co czuje druga żywa istota i gotowość reagowania na to.
Czwarte czujność. Piąte odwaga. Taka, jaka towarzyszyła Mirce Szychowiak przy
pisaniu tych jednocześnie płomiennych i wyrafinowanych wierszy. Mocno
oddziałujących na czytelnika, który zaczyna myśleć i czuć w duchu słów o tym,
że właśnie mamy szansę obudzić się, bo „nie chcemy już nigdy czegokolwiek
przespać”.
Mam wrażenie, że poetka chciała tymi wierszami po to
wstrząsnąć, by powołać coś w rodzaju obywatelskiej straży. Nie bądźmy jednak
naiwni. Nie chodzi tylko o pilne od tej pory patrzenie na ręce leśników i
zwracanie uwagi, w którą stronę skierują swoje maszyny i piły. Chodzi o coś
więcej. O świadomość generalnej zmiany podejścia do systemu, czyli sposobu
życia i ekonomicznych jego uwarunkowań, przekładających się, tak jak w tych
wierszach, na ludzkie i „wrażliwościowe” relacje i stosunki. „Może nie wykupimy
wszystkich lasów i łąk,/ nie przeniesiemy się do wyniszczonych miejsc,/ które
potrzebują opieki, ale upomnimy się głośno/ o wszystko co żywe”.
Karol Maliszewski