czwartek, 9 kwietnia 2015

Tosiu lubi








   Nigdy nie widziałam, żeby Tosiu się złościł. Czasem miał 
bardziej zaciśnięte usta, ale tylko wtedy, kiedy się mocno skupiał. Robił tak, gdy zapominał o czymś; przystawał na chodniku, zdarzało się nawet, że na środku ulicy i kombinował. Właśnie w momencie takiego skupienia – poznaliśmy się. Podbiegłam szybko, bo akurat zacumował na zakręcie i nerwowo pocierał brodę.
 – Pan się źle czuje?
 – Tosiu – wymamrotał – Tosiu.
Malutki i drobny, w mocno zniszczonej, ale czystej kurtce, z wypchanymi jednorazówkami – patrzył na mnie zdziwiony, przyciskając je do siebie.  

– Panie Tosiu, idziemy na chodnik, jeszcze jakieś auto pana potrąci.
Złapałam go za ramię, ale się mocno zaparł i nie chciał iść.
 – Tosiu nie lubi – powiedział stanowczo.
Akurat nadjechał samochód, ominął nas szerokim łukiem, a kierowca narysował sobie kółko na czole. Nie ma co, trzeba dziadeczka zabrać z ulicy, bo będzie granda.

– Może mnie pan nie lubić, ale na chodniku! – przestałam się z nim cackać i prawie szarpiąc, zaprowadziłam na skwerek, posadziłam na ławce. Siadłam obok, ciężko oddychając, bo Tosiu, choć niepozorny, siłę miał. Na ławce naprzeciwko, zalegało dwóch mocno przedwczorajszych dżentelmenów z butelkami wina, owiniętymi gazetą. 
 – Tosiu to czubek! – wyższy splunął i pociągnął łyka – jak jego stara wykorkowała, coś mu się w czaszce odkleiło i teraz ani nie pogada ani nie postawi, tylko tupta cały dzień po mieście. Kobieto, on już od bladego świtu zrobił pewnie z pięćdziesiąt kilometrów!  Pierwszy wyczyści kosze na śmieci, pety wyzbiera i podpieprza nam puszki sprzed nosa.   
 – O-o- o! – wyjąkał jego kumpel – Wszędzie te-e-e-go  mongoła pe-e-ełno. Ale my nie będzie-e-e-my się po-o-o-niżać i bić dzia-a-a-dka, co nie-e-e Wafel? 
– Ja bym mu nawet przywalił, ale tu wszędzie kurwa, monitoringi zrobili i sprytnie schowali sukinsyny – jednego zioma z mojej ulicy namierzyli, jak lał pod latarnią. Ja mam w dupie, żeby psom za takie gówno płacić mandaty albo siedzieć za czubka.
   Słuchałam tych palantów i zastanawiałam się czy coś z tej rozmowy dociera do Tosia. Siedział spokojnie i rozglądał się z ciekawością, ale na tych dwóch nie patrzył. Chciałam, żeby sobie poszli i przestali pieprzyć. Jak na zawołanie podnieśli się z ławki jednocześnie: 

– Tosiek, pilnuj narzeczonej! – zarechotał ten wyższy.
Nie bardzo wiedziałam co robić, nie mogłam już dłużej siedzieć z nim; najchętniej zaprowadziłabym go do domu.

– Pójdziemy do domu? Odprowadzę pana.
Nie zareagował, tylko zaczął gwizdać. Najpierw przyleciał jeden gołąb, potem drugi i za chwilę na trawniku było ich kilkanaście.
Tosiu zajrzał do jednej z reklamówek, potem spojrzał na mnie smutno: 

– Tosiu nie ma.
Chciałam zerknąć do jego skarbów, ale gwałtownie przycisnął torbę do siebie. Chwilę zajęło mi, durnej, żeby zorientować się o co chodzi. 

– Zaraz wrócę, dobrze? Niech pan czeka.
 W sklepie, po drugiej stronie ulicy kupiłam dwa chleby i za chwilę byłam z powrotem. Położyłam bochenki na ławce – Tosiowi zaśmiały się oczy. Odrywał małe kawałki i rzucał. Gołębie, które zdążyły już uciec, szybko wróciły z powrotem, kiedy usłyszały pogwizdywanie.
 – Może jeden chleb zabierze pan do domu? 
– Tosiu ma! – wyprostował się z godnością.
Szybko pokruszył drugi chleb i przywoływał ptaki: 

– Na, na, Tosiu da, na, na.
Chleb się skończył, gołębie jeszcze chwilę czekały i odfrunęły.
Tosiu strzepnął resztę okruchów na ziemię i dotknął mojej ręki: 

– Tosiu lubi.
No to mam nowego kolegę. Trzeba się dowiedzieć, gdzie mieszka. Ale kogo zapytać? Nie miałam pojęcia.

– Panie Tosiu, muszę już iść, pójdzie pan ze mną czy zostaje? 
– Tosiu tu – wskazał ławkę.
Dobrze przynajmniej, że rozumie, co się do niego mówi.  

– Jutro przyjdę, przyniosę ptaszkom chleb, dobrze?
Chyba się uśmiechnął.

– Tosiu tu i tu – zatoczył ręką szerokie koło.
Muszę się koniecznie nauczyć Tosia, pomyślałam i poszłam. Na zakręcie odwróciłam głowę – stał przy ławce i machał. 

   Następnego dnia coś mi wypadło, potem, gdy miałam czas, zapomniałam o spotkaniu. Ciekawa byłam czy przyszedł. Najlepiej, gdyby zapomniał, czułabym się mniej winna. Na skwerek poszłam  w środę przed południem. Zobaczyłam go z daleka. Chodził w tę i z powrotem koło ławki. Nieodłączne reklamówki ściskał w garści. Kupiłam w sklepie na rogu trzy chleby i pełna wyrzutów sumienia ruszyłam w jego stronę. Gdy mnie zobaczył, zacisnął usta i odwrócił głowę. Cholera, musiał wtedy długo czekać, ty kretynko. Nie wiedziałam, co powiedzieć, twarz mnie paliła ze wstydu i czułam się podle, bo wiedziałam, że zrobiłam coś złego temu ufnemu i bezradnemu jak dziecko – dziadeczkowi. W końcu musiałam się odezwać, bo odwrócił się w moją stronę, jakby czekał na wyjaśnienia i nerwowo dreptał obok ławki.  
– Panie Tosiu kochany, nie mogłam wczoraj przyjść, dzień wcześniej miałam dużo pracy, a potem po prostu zapomniałam. Nie chcę kłamać i wymyślać – zapomniałam i już. Bardzo mi z tym źle. Niech się pan nie gniewa. Zawsze dotrzymuję słowa, ta wpadka to wyjątek. Jak się pan zgodzi, to dalej będziemy się umawiać na ławeczkę. I nigdy nie będzie tak, że mnie nie będzie, przyrzekam. 
Przestał chodzić, spojrzał na mnie spode łba i wyciągnął rękę w stronę ławki:
 – Tosiu tu – miał smutny głos – Tosiu tu i tu. 
– Wiem, że pan był i czekał, a ja nie przyszłam, ale to ostatni raz, ostatniutki. To co, kochany
będzie zgoda między nami? 
– Tosiu wie – ściągnął folię z bochenka, kromki rozsypały się na ławce – Tosiu lubi.
   Od dawna nikt mnie tak mocno nie wzruszył, jak ten dziadeczek, który używał tylko kilku słów, a mówił do mnie więcej niż wylewni, gadatliwi i mający mnie gdzieś głęboko i szeroko – ludzie. Poczułam wdzięczność za to, że się nie pogniewał, że nie zapomniał wczoraj przyjść i że mnie lubi, chociaż przecież nie powinien za tę cholerną sklerozę.

 – Panie Tosiu, trzeba zawołać ptaszki! – poklepałam go po plecach.
Uśmiechnął się i też mnie klepnął, jakby chciał przypieczętować
naszą rodzącą się przyjaźń. Dzisiaj pogwizdywał głośno, jakoś radośniej i nawoływał gołębie inaczej, niż ostatnio:
– Tosiu da! Na, na! Tosiu da!
Siedzieliśmy ponad godzinę. Potem musiałam wracać do swoich zajęć. Zostawiłam na ławce czekoladę i biszkopty. Zanim odeszłam, Tosiu wpakował to wszystko do reklamówki. Umówiliśmy się w piątek, w tym samym miejscu.

 – Tosiu lubi! – krzyknął na odchodne.
   Kolegujemy się ze sobą ponad rok. Czasem, jadąc samochodem, widzę, jak tupta ulicami, jak penetruje kosze na śmieci albo zatrzymuje nagle, bo znowu o czymś zapomniał i się skupia. Nasze spotkania wyglądają podobnie: kupuję chleb, potem karmimy ptaki, ja mówię, Tosiu patrzy, zdarza się, że rzuci słowo lub dwa; zawsze wsuwam jakiś smakołyk do reklamówki i odchodząc, czekam jak dziecko, żeby usłyszeć: 

– Tosiu lubi.