wtorek, 26 kwietnia 2016

Układ



– Jeszcze raz ją uderzysz, skurwysynu, to przypomnę sobie o wszystkich łajzach w mieście i dostaniesz taki łomot, że żaden lekarz cię nie poskłada.
  Stał przede mną na chwiejących się nogach, zarośnięty i śmierdzący. Wyraźnie zaskoczony, nie rozumiał, o czym do niego mówię. Nieduży, krępy, z przyklejoną, odkąd pamiętam – miną cwaniaczka – sterczał na chodniku i się dziwił:
– Czego drzesz mordę, kobieto?! – brzmiało groźnie – Czy ja kogoś kurwa, pobiłem? Mnie tu wszyscy znają na dzielnicy, a ty taką siarę odstawiasz?! Odejdź, nic do ciebie nie mam, ale jak się będziesz czepiać, to mogę mieć!
Przypomniała mi się Cecylka z zakrwawionym, złamanym nosem, wielkim siniakiem pod okiem i pękniętą wargą. O, ty bydlaku!
– Nikogo nie pobiłeś? A Cecylka?
– Jaka znowu Cecylka? Nie znam żadnej Cecylki, odpierdol się, bo na policję zgłoszę! 
– Nie znasz żadnej Cecylki??? – tak wrzeszczałam, że kilka osób zatrzymało się na ulicy – A jak ma na imię twoja matka, ty wredny chuju?
Zatkało go, wyjął z kieszeni papierosa i zapalił. Popatrzył na stojących niedaleko ludzi, postukał się w czoło:
– Ludzie, to jakaś nienormalna baba! Przyczepiła się do niewinnego człowieka i opinię psuje. Za świadków was wezmę, sprawę ci ździro założę.
Ludzie odchodzili w pośpiechu, zostały tylko dwie starsze kobiety, musiały go znać, bo patrzyły z wyraźną niechęcią i coś do siebie szeptały.
– To jak, gnojku, twojej matce na imię? – wycedziłam przez zęby – Ty jesteś Heniek. A ona?
– Wróblewska!! – wrzasnął – Zadowolona? I spieprzaj, bo jak mnie wkurwisz, to ci przyłożę.
– Wróblewska? Ty też jesteś Wróblewski, ale w komplecie z Heńkiem! Każdy Wróblewski w tym kraju ma jakieś imię. I każda Wróblewska. A twoja matka głąbie, ma na imię Cecylia!
– Jak? – zarechotał, ale dość mizernie – Cecylia? No, nie pierdol,  że moja stara ma takie imię! Przecież bym wiedział.
– Nie Cecylia? No, to jakie??
– Jakie, jakie! – był zły – Inne, normalne. Chyba Hela albo coś koło tego. Daj mi wreszcie spokój, bo z nerwów wytrzeźwiałem i muszę   zatankować, a jestem goły.
 – Słuchaj no, ty Heniu Wróblewski – kiedy jeszcze żył twój ojciec, to przecież jakoś matkę nazywał, prawda? No, nie ma siły.
– Stara albo matka.
– A ty – jak do niej mówisz?
– Tak samo, no co?
– Gówno, szmaciarzu.
  Odwróciłam się i poszłam przed siebie odprowadzana bełkotliwym śmiechem. Zapaliłam po drodze papierosa, ale zakrztusiłam się, bo z nerwów przypaliłam od strony filtra. Właściwie czemu się wtrącam w czyjeś sprawy, nikt mnie nie prosił o pomoc, nie skarżył się. Wiedziałam, że jak Cecylka się dowie, będzie awantura, bo się wystraszy i pogniewa na mnie. Muszę iść na działki – posiniaczona i podrapana, na pewno ukryła się przed ludźmi w swojej altance.
   Trzy dni wcześniej, z samego rana przyszła do redakcji. Do tej pory słyszę swój krzyk, kiedy stanęła w drzwiach. W cienkim, poplamionym płaszczu, roztrzęsiona, porozbijana, z zakrwawioną chustką przyciśniętą do nosa.
- Matko święta, Cecylka, co się stało!?
Usiadła w fotelu. Drobna i mała, wyglądała jak zabiedzone dziecko. Nie płakała, tylko patrzyła na mnie. Żadnych chochlików w oczach, iskierek i tego błysku, który tak lubię.
– Powiesz wreszcie, co się stało? Ktoś cię napadł?
– Heniu mnie nabił – mówiła niewyraźnie, bo miała spuchnięte wargi – Nie dałam mu na papierosy i mnie nabił.
– Twój Heniu?
– No, a czyj? Przyszedł niedopity i chciał pieniędzy. Zwymyślałam go i zobacz, co się narobiło.
– Pierwszy raz cię pobił?
Nie odpowiedziała, spuściła głowę i zaczęła się kiwać w fotelu.
– Bił cię już wcześniej?
– Żeby to raz, ale do tej pory najwyżej mnie popchnął albo szturchnął, a tak mocno jak wczoraj – jeszcze nigdy. Może to jakaś choroba?
– Naprawdę oszalałaś! Zamykam budę i idziemy do lekarza, niech ci zrobią obdukcję, a potem prosto na policję.
- Nigdzie nie pójdę, nie będę donosić na własne dziecko! – wstała i podeszła do drzwi – To jest mój syn i  bym miała grzech, jak by poszedł siedzieć.
– Przecież on cię kiedyś zabije!
– Jak pójdzie do więzienia, to i tak w końcu wyjdzie i wróci do domu. I co, pogłaska mnie za to po głowie? Jaka ty jesteś głupia! Nie bój się, człowieka nie tak łatwo zabić. Na drugi raz dam mu na te papierosy i będzie spokój. Mogłam wczoraj nie pyszczyć, to bym nie oberwała.
Stała przy tych drzwiach, już trochę spokojniejsza, a ja siedziałam przy biurku zła i całkiem bezradna.
– Przychodzisz do mnie pobita, sponiewierana, ze złamanym nosem i mówisz, że syn cię pobił. Powiedz mi, bo się pogubiłam – właściwie po co przyszłaś? Ty się nawet nie żalisz, nie chcesz pomocy i okazuje się, że to była twoja wina, bo nie dałaś gnojowi pieniędzy. On ma prawie czterdzieści lat! Pracował kiedyś dłużej niż tydzień, dał ci chociaż raz pieniądze na życie? Utrzymujesz tego nieroba tyle lat i pozwalasz się bić?
– Nic nie wiesz – usiadła z powrotem w fotelu – To było dobre dziecko, szczere i spokojne; od małego ciągle mi chorował  i bałam się, że umrze. Chodziłam na różne roboty, żeby mu niczego nie brakło, a potem jak wyzdrowiał i poszedł do szkoły, to się zaczęło źle dziać, bo nie chciał się uczyć. Szkoły nie skończył, a takiemu porządnej roboty nikt nie da. Mój chłop zabierał go czasem na fuchy, ale wtedy zaczęli pić razem i tak mi się Heniu zaczął staczać. Co ja mogłam, jak ojciec go bronił i nie dał złego słowa powiedzieć? Myślisz, że się nie stawiałam? Wykrzykiwałam im to pijaństwo nie raz, ale jak oberwałam, wiedziałam, że nie warto z nimi zadzierać. Taki już mój los.
– Cecylka, nie mów mi, że tak już musi być, bo nie mogę słuchać. Jak cię będzie bił, to się w końcu kiedyś nie podniesiesz. Twój synuś to pijaczyna, co ma dwie lewe ręce i tak mu wygodnie, bo wie, że matka jest obok i zawsze coś da – dobrowolnie albo wtedy, kiedy jej wleje. Podoba ci się takie życie? Jeśli tak, zabieraj się stąd i nie zawracaj mi głowy.
Nie odpowiedziała. Wstała, a kiedy już zamykała drzwi, odwróciła się na moment:
– Gówno wiesz o życiu.
  Nie chciałam, żeby tak wyszło; Cecylka, chociaż obca, była mi bliska. Znałyśmy się z widzenia, ale była to znajomość intensywna i serdeczna. Pierwszy raz spotkałam ją w parku, kiedy rozpaczała nad swoim pokaleczonym rudym kundelkiem. Pogryziony przez innego psa, skamlał żałośnie, a ona bezradnie rozglądała się, szukając pomocy. Poszłyśmy wtedy obie do weterynarza; owinięty moją dżinsową kurtką Misiek popiskiwał cicho, a Cecylka mu wtórowała. Tak się poznałyśmy. Mimo różnicy wieku, przylgnęłyśmy do siebie i spotykałyśmy często, chociaż zwykle przypadkiem. Trudno w małym miasteczku nie natknąć się na siebie przynajmniej raz w tygodniu. Mieszkała z synem na obrzeżach miasta, w bloku, w niedużym mieszkaniu. Widywałam ich czasem z daleka. Zawsze szła z tyłu, kilka kroków za nim. Nigdy do niej nie podeszłam, kiedy byli razem; nie podobał mi się ten krępus maszerujący jak przodownik stada. Wiedziałam o nim tyle, ile chciała mi powiedzieć: jedynak, bez pracy i zasiłku, utrzymywany przez nią, amator piwa i darmowych popijaw. Według Cecylki, jej syn miał wiele zalet i talentów, tylko jakoś ten wredny świat nie chciał się na nim poznać. Po prostu pech.
   Znaczącym i jedynym osiągnięciem Henia – było dwoje nieślubnych dzieci. Radość Cecylki była ogromna, ale jej syn dziećmi nie interesował się wcale. Cecylka od czasu do czasu robiła im prezenty, które przekazywała przez znajomych. Heniek nigdy nie nosił paczek szykowanych przez matkę. Kiedyś, bardzo rozżalona powiedziała mi, dlaczego: przed Bożym Narodzeniem kupiła dziewczynkom piękne zimowe kurtki i kolorowe plecaki. Dała Heniowi pieniądze na bilet i gwiazdkowe paczki, które nigdy do dzieci nie dotarły. Przehandlował je gdzieś po drodze, a sam przepadł na kilka dni. W domu zjawił się dopiero po świętach; Cecylce naopowiadał o Wigilii spędzonej z córkami. Wszystko się wydało, kiedy sąsiad zawiózł ją do wnuczek po Nowym Roku. Idąc na działki, usiłowałam sobie przypomnieć, czy Cecylka zrobiła wtedy Heniowi awanturę, ale teraz, kiedy okazało się, że ją bije, byłam pewna, że zabrakło jej odwagi.  Do spotkania z Heniem chyba się nie przyznam, chociaż i tak się w końcu dowie. Zanim zobaczyłam Cecylkę stojącą przed altanką, dotarło do mnie nagle, że być może czeka ją przeze mnie następne manto. Zrobiło mi się zimno.
– Znalazłaś mnie? – patrzyła zdziwiona – Skąd wiedziałaś, że tu będę?
– Nie wiedziałam, przyszłam w ciemno i trafiłam. Zrobisz kawki?
Cecylka miała w swojej altance prąd i czasem umawiałyśmy się na działkową kawę, a kiedy było ciepło i na grządkach pojawiły się warzywa, a na drzewach dojrzały owoce, przychodziłam  z nią na godzinkę, żeby zajadać „prosto z krzaka”.
– Pewnie, że zrobię, sama nie lubię pić, zawsze zostawiam większe pół kubka. Nastawię wodę, a ty wyjmij z torby parę drożdżówek i daj na talerz.
Rozczuliła mnie tym „większym pół”. U niej połówki czegokolwiek nigdy nie były równe. Ucieszyłam się, bo dzisiaj nie wyglądała już tak przerażająco, jak trzy dni temu. Nos miała, co prawda spuchnięty, ale siniaki zbladły i warga zaczynała się goić.
W ceratowej torbie znalazłam kilkanaście drożdżówek z makiem i serem.
– Ktoś tu dzisiaj przyjdzie? Bułek naniosłaś, jak dla stada gości?
– A kto by tu miał przyjść?  – uśmiechnęła się – Ja się z nikim nie zadaję. Kupiłam więcej, bo Heniu rano na ryby chce jechać, a na głodno przecież go nie puszczę. Kazał słodkich bułek naszykować, to kupiłam. Potem przyszłam na działkę, bo zarosła, ledwo pietruszkę znalazłam, tyle chwastów.
– Henia byś wzięła do roboty, ma wolny czas, mógłby ci pomóc.
- On się nie nadaje, bardzo niecierpliwy – raz przyszedł, to mi kwiaty razem z chwastami powyrywał. Lepiej niech na ryby jeździ.
– A przyniósł ci kiedyś jakąś do domu?
– Na święta dwa karpie złowił, nie musiałam kupować. Sama widzisz, że czasem mam z niego pociechę.
– Żeby tylko cię nie bił i robotę znalazł, to byś miała spokój. Do pracy niech idzie, bo z twojej emerytury ciężko we dwoje przeżyć.
  Siorbałyśmy gorącą kawę i zajadałyśmy drożdżówki, prowadząc bezpieczną rozmowę, ale wiedziałam, że myśli Cecylki krążą gdzieś daleko. Znowu sobie przypomniałam o dzisiejszym spotkaniu z Heniem. Ciekawe czy  jej o tym wspomni? Jeśli to przed nią ukryję, już nigdy mi nie zaufa.
– Cecylka, spotkałam dzisiaj na mieście twojego Henia.
Zakrztusiła się drożdżówką, musiałam ją klepnąć po plecach. Spojrzała na mnie załzawionym wzrokiem, złapała się za głowę:
– Nagadałaś mu! No to pięknie! Nie mam po co do domu wracać, bo oberwę. Musiałaś się wyrwać, prawda?
– Nie musiałam, ale chciałam. Nic się nie martw, już cię nie uderzy. On nawet nie wiedział, jak masz na imię, wyobrażasz sobie?
– Wielkie coś, ludzie mają gorsze grzechy. Nie wiedział, bo takie głupie imię mi matka dała, że trudno zapamiętać. Mówisz, że mnie  nie nabije? Nie bądź śmieszna, przecież jak wrócę do domu, to od razu w progu dostanę. A już tak dobrze było przez te kilka dni, nawet mi węgla naniósł z komórki. Musiałaś wszystko zepsuć?
– Nic się nie stało, powiedziałam mu tylko, że bandziorów na niego napuszczę, jak jeszcze raz cię dotknie. Znam tu wszystkich zbójów, Heniu też ich zna, ale z widzenia, bo kiedy pojawiają się na ulicy, ucieka na drugą stronę.
– Mój Heniu nikogo się nie boi, jest silny i nie da sobie nakopać do dupy. Tylko kłopotu mi  narobiłaś. Muszę iść do domu, wszystko mu wytłumaczę, dam na piwo, spróbuję go jakoś udobruchać. A ty się ode mnie odczep i przestań nachodzić.
– Bronisz takiego łajdaka? Popatrz na siebie, jeszcze ci się nos nie wygoił, a ty już lecisz, żeby go przepraszać?
– To jest mój syn. Tylko jego mam, nic więcej. Wynocha! – krzyknęła pokazując mi furtkę – Nie pokazuj mi się na oczy.
   Wyszłam, a właściwie wybiegłam, żeby nie widziała, że płaczę. Wróciłam do redakcji, przekręciłam zamek i siedziałam kilka godzin otępiała. Jak można żyć w takim upodleniu i ciągłym strachu? Biedna ta Cecylka. Biedna, zahukana i głupia. Nie miałam nic do roboty w jej życiu. Nie chciała mnie w nim.
Kolejny miesiąc był miesiącem bez Cecylki. Musiała zmienić trasę swoich spacerów po mieście, bo nie spotkałam jej ani razu. Czasem zachodziłam do parku – miałam nadzieję, że przyprowadzi swojego Miśka, żeby się wybiegał, ale zniknęła bez śladu, za to któregoś dnia natknęłam się na Henia wychodzącego ze sklepu. W jednej ręce siatka pełna butelek piwa, w drugiej bochenek chleba. Bezwiednie przytrzymałam drzwi, żeby wyszedł, a on puścił do mnie oko. Jasna cholera! Stałam jak słup, zastanawiając się, o co mu chodziło. I poczułam, że tęsknię za Cecylką, za jej „większym pół” i dyżurnym „no co tam?”, którym zawsze mnie witała. Nie mogłam jednak pójść do niej tak po prostu, bo wyprosiła mnie ze swojego życia. Muszę się do tej tęsknoty przyzwyczaić, nie ma innego wyjścia. 
   Mimo braku kontaktu z Cecylką, któregoś dnia dowiedziałam się od jej sąsiadki, co się u niej dzieje. Koralewska, kobieta gadatliwa i wylewna, przyszła do redakcji dać ogłoszenie. Znałyśmy się z widzenia, mieszkała w tym samym bloku, co Cecylka i czasem przychodziły obie ze swoimi psami do parku.
– A pani kochana to już się z naszą Celą nie obchodzi? Coś was długo razem nie widziałam. A Cela słaba ostatnio, po lekarzach łazi, nawet jej działkę byłam obrobić, bo nie ma siły. Jeść nie może, w głowie jej się zawraca. Przyszłaby pani kiedy do niej, posiedziała.
– Trochę się pogniewałyśmy, pani Koralewska. Niech mi pani powie, co jej jest?
– Tyle wiem, co mi powiedziała – słaba i nie je. Schudła, jakaś blada się zrobiła i bez życia. Czasem do sklepiku zejdzie, bo ta pijana menda musi przecież dobrze zjeść. Pani kochana, ja bym temu padalcowi klamoty wystawiła za drzwi, zamki zmieniła!
– Heniek dalej pije?
– Chleje, nie pije! Ona mu ostatni grosz odda, taka durna. Mnie się wydaje, że sama nie je, żeby mu bęben napchać. I z tego taka słaba.
– A on jej czasem nie bije? Podobno kiedyś się zdarzało.
– Oj, pani kochana, jak on ją kiedyś lał! Nie było dnia bez awantury. Zawsze szło o pieniądze. Raz sąsiad z dołu, urzędnik państwowy, zwrócił  pijusowi uwagę, to mu opony z zemsty poprzecinał. Ja też kiedyś zadzwoniłam na policję, ale Cela powiedziała, że spadła ze schodów, a do mnie to się dobry miesiąc nie odzywała.
– I dalej ją bije?
– No właśnie, że nie, pani kochana. Mieszkam przez ścianę, to bym  słyszała. Pić pije, ale do bicia się już nie bierze. Tyle się jej natłukł, że może w końcu się zmęczył?  Na mój rozum, ona mu daje bez proszenia pieniądze, żeby mieć święty spokój.
– Myśli pani?
– No, a co innego? Taki by się nagle miłosierny zrobił dla matki? Całe życie nie miała u niego poważania i nagle zamienił się w anioła? Cudów nie ma, pani kochana. Cela poszła z nim na układ, głowę za to daję. Nawet jak gnojek coś z domu wynosi i idzie na targ sprzedać, to mu nic nie powie. Zeszłego tygodnia stał na placu z wielką paprotką w doniczce. Na imieniny ją dostała ode mnie. Myślałam, ze tam trupem padnę, ale się bałam zapytać. Tak, pani kochana – Cela dla spokoju się poddała. Ja to i jej żałuję i jestem zła, bo takiego wszarza już dawno bym pogoniła. No, lecę, dzisiaj mam kolejkę u okulisty, jak przegapię, będę miesiąc czekać.
Poszła i zostawiła mnie trochę ucieszoną, ale bardziej wystraszoną. Ulżyło mi, że Heniu nie bije Cecylki, ale zmartwiłam się jej chorobą. Miałam nadzieję, że Koralewska znowu się pojawi w redakcji i powie coś więcej. Wpadła po dwóch tygodniach jak burza:
– Pani kochana, do Celi by pani w końcu poszła, bo w szpitalu jest!
– Co się stało?
– Ano zasłabła na podwórku, nie mogli jej docucić i erką zabrali.
– Dzisiaj?
– Będzie już ponad tydzień.
– Czemu mi pani nie dała wcześniej znać, zaraz bym do niej poszła. W naszym szpitalu leży?
– W naszym, w naszym. Nie przyszłam, bo nogę skręciłam, a telefonu nie znam. Pani kochana, ten francowaty pijus rzeczy z domu wynosi, odkąd ją zabrali. Widzę przez okno, jak z tobołami co rusz wychodzi. Wysprzeda wszystko i Cela do gołego mieszkania wróci. Cholerna łajza kolegów do domu sprowadza i całą noc się żenią ochlapusy. Boże miłosierny, że nie ma na taką swołocz mocnego! No, idę, coś na obiad trzeba kupić. To jak, pójdzie kochana pani do Celi?
– Zaraz pójdę, jakieś owoce po drodze kupię, może sok. Dziękuję, że mi pani powiedziała.
Interna była na pierwszym piętrze, Cecylka leżała w trzyosobowej sali obok dyżurki. Nie poznałam jej. Połowa Cecylki. Przeźroczysta cera, cienie pod oczami. Myślałam, że śpi, ale otworzyła oczy:
– W końcu przyszłaś.
– Nie wiedziałam, że jesteś w szpitalu. Dobrze, że Koralewska do mnie przyszła i dała znać.
– Była u mnie wczoraj, zaraz po obchodzie. Dobra  kobieta, ale gęba jej się nie zamyka, zmęczyła mnie. No, co tam?
– Lepiej powiedz, co u ciebie? Schudłaś, że trudno cię poznać.  Lekarze powiedzieli, co to za choroba?
– Nic nie wiem, badania robią. Może już wiedzą, tylko nie chcą powiedzieć. Ja już z tego szpitala nie wyjdę,
– Wyjdziesz, wyjdziesz, jeszcze się nie raz kawki się napijemy na działce. Masz tu owoce i soki. Potrzeba ci dużo witamin, bo strach na ciebie patrzeć.
Włożyłam torbę do szafki, zadowolona, że nie rozmawiamy o naszych gniewach, że nie ma usprawiedliwiania, przepraszania.
– Wiesz, Heniu od tamtej pory, co go spotkałaś, ani razu mnie nie uderzył. Kiedyś chciał, ale tylko się zamachnął i powiedział, że na pewno polecę do ciebie na skargę, a on nie chce kłopotów. Z tymi zbójami to chyba miałaś dobry pomysł.
– Pewnie, że dobry. Byłam pewna, że już cię nie nabije; żeby tylko jeszcze nie pił.
– Co zrobisz, nałóg to nałóg, ale wiesz, on jakiś staranny o mnie się zrobił, przychodzi codziennie, posiedzi, porozmawia.
Jak na zawołanie, do sali wszedł Heniu. Zauważyłam, że pacjentka leżąca pod oknem spojrzała na niego z niechęcią. Nie chciałam przeszkadzać, uściskałam Cecylkę i wyszłam z sali. Kiedy mijałam dyżurkę, zaczepiła mnie pielęgniarka:
– Chciałam zapytać, pani to jakaś rodzina do Wróblewskiej?
– Nie, a co się stało?
Pociągnęła mnie za rękaw w głąb korytarza:
– Ten facet, co teraz wszedł, to jej krewny?
–  Syn, czemu pani pyta?
–  Co za bydlak! – była wzburzona – On codziennie przychodzi dokładnie o tej samej godzinie.
–  No i co?
–  Co? Jest zawsze o pierwszej, kiedy wydają obiad. Przecież ona, nie wiem czy chociaż czterdzieści kilko waży! A ten skurwysyn wyżera jej wszystko. Wczoraj mówię do niej, że ma sama zjadać obiady, a ona na to, że nie jest głodna. Nawet śniadania do szafki chowa i potem mu oddaje. Pacjentka co leży obok, mi powiedziała.
–  Zgłaszała pani lekarzowi?
–  Dzisiaj po obchodzie. Powiedział, że jak pacjentka nie chce jeść, będzie karmiona dożylnie. Świat się do góry dupą przewraca. Wyjadać chorej matce obiady! Dzisiaj pójdę na salę, przypilnuję, a jak zobaczę, że ona oddaje mu jedzenie, pogonię gnoja.
Wyszłam ze szpitala rozbita i wściekła. Miałam nadzieję, że pielęgniarka dopilnuje dzisiaj, żeby Cecylka zjadła cały obiad. Jutro ugotuję jej rosół i zaniosę z samego rana. Będzie musiała zjeść przy mnie wszystko. Jutro i pojutrze. Jak długo będzie w szpitalu.
Następnego dnia, już o dziewiątej byłam na miejscu, z termosem rosołu. Pielęgniarka właśnie wychodziła z sali, gdzie leżała Cecylka. Trzymała w ręce zwiniętą pościel.
–  Umarła – powiedziała krótko – o siódmej rano. We śnie. Jak nosiłam termometry o szóstej, była przytomna, chciała pić. Nie wyglądała na umierającą. Wie pani, ona dopiero po śmierci uśmiechnęła się, chce pani zobaczyć?
Pokręciłam głową, że nie chcę. Była Cecylka, nie ma Cecylki. Nie wiadomo czy płakać czy się cieszyć, że skończył się ten koszmar, że ona już się nie męczy. Wracałam do domu z lekkim sercem, trochę zła na siebie, że nie jest mi tak smutno, jak powinno być po śmierci kogoś, kogo się znało i lubiło.
   Nie spodziewałam się tylu ludzi na cmentarzu. Cecylka miała niewielu znajomych, a i rodzina była nieliczna. Może nie wszystko o niej wiedziałam. Ksiądz nad grobem mówił ciepło o zmarłej, Koralewska stojąca obok, wycierała chusteczką oczy i szeptała "święta prawda". Było cicho i uroczyście. Jedynie dramatyczny szloch Henia zakłócał ten pogrzebowy spokój. Stał w pogniecionej kurtce nad trumną i rozpaczał. Miałam wrażenie, że coś łyknął przed pogrzebem. Ludzie spoglądali na niego zdziwieni tym wybuchem żalu. W pewnym momencie wydawało mi się, że chce skoczyć za matką do grobu, ale tylko się zachwiał. Ksiądz go przytrzymał, a Koralewska wzięła pod rękę. Przytrzymywany przez księdza z jednej strony i przez Koralewską z drugiej, wyglądał tak komicznie, że najpierw zaczęłam chichotać dyskretnie i końcu parsknęłam śmiechem, którego nie mogłam powstrzymać. Wszyscy jak na komendę odwrócili się w moją stronę, Heniu zaczął jeszcze głośniej płakać, a właściwie wyć. Mój coraz głośniejszy śmiech mieszał się z tą nieoczekiwaną rozpaczą i komentarzami żałobników. Nagle Heniu wyrwał się księdzu, zrobił kilka niepewnych kroków w moją stronę:
–  Czemu się śmiejesz, wredna suko!? Żadnego szacunku dla nieboszczki! To była moja matka! Umarła i zostawiła mnie samego. To takie śmieszne?
–  Dobrze ci tak, gnoju.
Oddałam stojącej obok kobiecie owinięte w celofan ulubione kremowe róże Cecylki i wyszłam z cmentarza. Radosna, spokojna.