niedziela, 11 stycznia 2015

Psiara


   Pokoik, korytarz i łazienka –  trzy małe pomieszczenia składały się na kawalerkę. Łącznie piętnaście metrów kwadratowych. Zachodząc czasem do pani Zosi – dziwiłam się, jak można żyć w takiej ciasnocie? Nasze mieszkanie było bogatsze o pokój. Co prawda Zosia mieszkała sama, ale liczyła się przestrzeń – mieliśmy więcej powietrza, ścian, podłogi. Kawalerek nikt nie chciał, nie było w nich kuchni, lokatorzy musieli urządzać ją w przedpokoju, na dwumetrowej powierzchni.  Ale co pewien czas ktoś jednak wprowadzał się to tych klateczek, bo widocznie nie miał innego wyjścia.
    W lipcu pojawiła się Rózia. Niestety – dostała mieszkanie na drugim piętrze. Zbyt daleko, by zorganizować punkt obserwacyjny. Byłam niepocieszona. Nic się w naszym bloku nie działo, odkąd zniknął Krzywy. Z konieczności stałam się grzeczniejsza, mniej aktywna. I więcej jadłam. Powody, dla których unikałam obżarstwa, zniknęły.
    Kiedy weszła do naszego mieszkania, zapachniało bzem, innym światem i czymś jeszcze, czymś nieprzyjemnym. Rzadko widywało się u nas aż tak wystrojone kobiety. Była różnokolorowa, świecąca i tandetna. Pomarańczowe sombrero, zielone kolczyki w kształcie klonowego liścia, fioletowa, falbaniasta bluzka, ciasno opinająca ogromne piersi i bardzo krótka spódniczka – wprawiły mnie w osłupienie, u mamy wywołały chichot, a tata aż zagwizdał.
– Przyszłam się zapoznać do pani blokowej. – miała miły głos – Ci z administracji dały mi mieszkanie na drugim, chciałam niżej, ale państwo wie, biednemu wiatr w dupę dmucha. Powiedziały, że i tak mam szczęście.
– Drugie piętro to jeszcze do wytrzymania – mama ustawiała na stole szklanki z kawą – dobrze, że w ogóle dali. A pani sama będzie mieszkać?
– Można powiedzieć, że sama, ale i nie sama. Mam trochę psów i kotkę. Ja, proszę państwa, bez zwierzaka ani rusz. U mnie w domu zawsze musiało być coś żywego, takie mam dobre serce, niestety.
– Dużo tych piesków? – tato spojrzał znacząco na mamę – Jak dużo, to może być kłopot, sąsiedzi będą się skarżyć.
– Tylko trzy! – Rózia aż podskoczyła na krześle – Są grzeczne i nie szczekają. Kotka też porządna, wypuszczam ją za potrzebą, sama wraca i jest czyściutka. Niedługo będzie miała małe, ale wszystkie już zamówione na wydanie.
   W bloku było kilka psów i kotów, ale żadna rodzina nie miała więcej, niż jednego zwierzaka. Niektórym to przeszkadzało, ktoś nawet Rysiowi z pierwszego piętra otruł kota, ale Rózia z trzema psami i ciężarną kotką w kawalerce? Zły pomysł.
–  Najgorzej, jak pani będzie w pracy – mama wyglądała na zmartwioną – mogą wyć z tęsknoty.
Rózia roześmiała się:
– Moje psy nie wyją. Poza tym, ja pracuję dorywczo.
– Gdzie? – zainteresował się tata.
– Tu i tam, po prostu wszędzie. Niech się państwo nie martwi, będzie dobrze. Niedługo wróci mój Wiesiu, to też przypilnuje.
–  Pani mąż? – w końcu musiałam się odezwać.
– Narzeczony – z dumą pokazała pierścionek z różowym oczkiem.
– Wyjechał?
Rózia zawahała się, ale tylko przez moment:
– Można powiedzieć, że wyjechał. Do sanatorium.
Mamie coś się nie zgadzało:
– Mówiła pani, że tylko z psami się wprowadza. A ten Wiesiu?
Rózia lekko się zmieszała:
– Wiesiu gościnnie, bez meldunku. Raz na jakiś czas zajdzie, jak to narzeczony, pani blokowa. Mieliśmy się pobrać. ale Wiesiu – znowu się zawahała – często wyjeżdża na dłużej. Zresztą, mnie się tam nie spieszy, bo kilka razy się sparzyłam na chłopach.
Pomyślałam, że Rózia jest trochę za stara na narzeczoną. Była w wieku mojej mamy, może nawet starsza. Już miałam ją wypytać dokładnie, ale mama zauważyła, że zaczynam się rozkręcać:
– Córcia, skocz do warzywniaka, kup włoszczyznę i pół kilo kiszonej.
Kiedy wróciłam, Rózi już nie było, rodzice siedzieli w kuchni. Specjalnie poszłam do pokoju, bo przy mnie nie będą rozmawiać.  
Dziwna baba – tata podsumował Rózię – pracuje tu i tam, dorywczo, a może w ogóle nie pracuje? Narzeczony pewnie w ciupie siedzi, a te psy, sama zobaczysz – narobią tylko hałasu i będą obsrywać blok.
– Dziwna – mama przytaknęła – Czułeś ten zapach? Kocie szczochy, wyczułam od razu. Świętej pamięci Witczakowa miała przecież dziewięć kotów i cała klatka śmierdziała, a mieszkanie, lepiej nie mówić.
– Do parteru smród nie dojdzie, ale nie chcę myśleć, co zrobi Gienek, jak go ten tyfus dosięgnie. Przecież będą mieszkać naprzeciwko. Ciekawe jakie to psy?
– Żeby tylko nie ratlerki, drą mordy i lubią w nogę ugryźć – mamę kiedyś ugryzł  ratlerek – Najlepiej pudelki. Małe i spokojne.
– Zobaczysz, że ona tu z wilczurami wparuje! – tata się zaśmiał – Mówię ci, będzie meksyk. Swoją drogą, dawno takiego dziwadła nie widziałem, istna choinka, tylko jej czubka na głowie brakowało.
– Kaziu, a właściwie, co nas to wszystko obchodzi? – Administracja dała jej mieszkanie, niech się administracja martwi.
– Pewnie, pewnie, tylko znowu w soboty i niedziele będziesz tu miała pielgrzymki, bo się ludzie przyzwyczaili i z byle gównem lecą do ciebie. Kiedyś się zdenerwuję i pogonię to tałatajstwo.
    Rodzice zaczęli się kłócić, więc wymknęłam się z domu. Na podwórku było głośno – pani Rózia rozmawiała z siedzącymi na ławce sąsiadami. Widocznie od razu chciała się zapoznać z całym blokiem. Gieniu patrzył na nią oczarowany; musiała to zauważyć, bo trajkotała zalotnie i oczkowała na niego. Jak ona się wprowadzi na dobre z psami i kotem, to oczarowanie pryśnie – pomyślałam. Ci z drugiego piętra będą mieli przesrane, jak lubił mówić o sprawach beznadziejnych pan Skiba. Nikt nie miał mu za złe, że brzydko się wyraża, bo przy takiej żonie ładne słówka nie chciały przejść przez gardło. Rózia tymczasem kręciła biodrami i świergotała. Mężczyznom, owszem, podobało się jej trajkotanie, ale sąsiadki patrzyły na nią z niechęcią.
– Pani Rózia ustrojona, jak artystka kabaretowa, bez urazy – Gieniu wpadł po uszy – szyk  i elegancja, nie to, co niektóre kocmołuchy.
– O kim sąsiad mówi? – Lodzia Mączkowa aż poczerwieniała – Ja sobie wypraszam!
– Pani Lodzieńko, królowo moja!  – Gieniu udawał oburzonego – Ja nie mówiłem o naszych sąsiadkach, tylko o flejtuchach z innego bloku.
– Ciekawe, z którego? No, mów pan, nikomu nie powiemy.
– Jestem, niestety dżentelmenem i nie powiem. – Rózia patrzyła na Gienia z uwielbieniem.
Chciałam jeszcze posiedzieć na trzepaku i posłuchać, ale na podwórko wyszła siostra i krzyknęła, że obiad na stole. 

Kiedy wróciłam na podwórko, na ławce siedziały tylko sąsiadki. Rózia pewnie poszła po rzeczy. Zaległam na trzepaku, mając nadzieję, że jeszcze dzisiaj zobaczę jej zwierzaki.
– Co za koczkodan! – Durczakowa wydęła policzki – Istna cyrkówka. Widziałaś Lodzia, jak bezczelnie podchodziła Gienka?
– Koczkodan albo taka za pieniądze. – Mączkowa była oburzona – Gienka wcale nie musiała wabić, bo się lepił do niej jak papier do gówna. Muszę powiedzieć Sabince, że mąż za kawalera na podwórku robi i pajacuje. Na tragarza raz dwa dał się namówić i będzie ją przeprowadzał z Zakrzowa, ale w domu nawet spalonej żarówki nie zmieni, leser cholerny. 

– Ona jakaś niedomyta, czułaś, jak od niej jechało? – Tereska skrzywiła się z obrzydzeniem – normalnie, flejtuch. Mała, nie podsłuchuj, wszystko rozniesiesz po bloku!
Musiała zauważyć, że patrzę i słucham.
– Nic nie słyszałam, pani Durczakowa. Ja tu siedzę  i czekam na panią Rózię, bo chcę pieski zobaczyć.
– Jakie pieski?
– Rózine. Ona ma trzy pieski i kotkę, ale tylko na razie, bo mówiła, że niedługo będzie więcej kotków.
– Jeszcze nam tu zwierzyńca brakuje! – Mączkowa nienawidziła psów. Ktoś jej kiedyś szczeniaka podrzucił pod drzwi, to awantura była na cały blok. Darła się, ze ma uczulenie i psów nie uważa. Na szczęście tata wywiózł szczeniaka na wieś, do babci. Chciałam, żeby został  u nas, ale mama powiedziała, ze pies musi się wybiegać i w mieszkaniu będzie mu źle.
– Nic się nie martw, jak będą mordy drzeć, to napiszemy skargę do administracji – Tereska była specjalistką w pisaniu skarg. Przynajmniej raz w miesiącu musiała się na coś albo na kogoś poskarżyć. Pisała dramatyczne pisma i w kraciastej garsonce szła szukać sprawiedliwości. Mama mówiła, że w administracji mają jej dosyć i cokolwiek przyniesie, wszystko ląduje gdzieś w szufladzie.
– Pani Rózia mówiła, ze jej psy nie szczekają. – stanęłam w obronie psów – W dodatku ona ma narzeczonego, który będzie pilnował porządku.
– Narzeczonego? – Mączkowa klepnęła puste miejsce obok siebie – Chodź tu mała, powiedz nam coś więcej.
Rozsiadłam się między nimi, Tereska wyciągnęła z kieszeni dropsy:
– Częstuj się, Ewcia. To jaki to narzeczony?
– Chyba bogaty, bo wielki pierścionek jej dał. Teraz jest w sanatorium. Rózia mówiła, że często wyjeżdża.
– Bogaty? I narzeczonej pozwala w kawalerce mieszkać? – Durczakowej coś nie pasowało – Może jakiś szpieg albo złodziej i sobie przykrywkę z kawalerki robi, co nie, Lodzia?
– Nie kombinuj Tereska, może jest kierowcą i w delegacje jeździ. I co, ze kawalerka? Po ślubie na pewno się wyprowadzą.
 – Ona się za mąż nie spieszy – powtórzyłam słowa Rózi – Mówiła, że się na chłopach sparzyła. Co to znaczy, pani Mączkowa?
– Ty nie bądź taka ciekawa, jak będziesz starsza, to się dowiesz – Mączkowa ucięła temat.  – Lepiej idź do domu, bo ci nos z ciekawości za mocno urośnie. I nie masz co czekać na tę swoją Rózię, bo ona dopiero pojutrze będzie zwozić graty.



=> Noga

1 komentarz:

  1. lubię Twoją prozę, masz do powiedzenia coś więcej aniżeli stereotypowe pozy i tematy,Twoja ulica nie brzmi fałszywie, twoi bohaterowie żyją i niczego nie udają, no i język jakby wyjmowany im z piersi.

    OdpowiedzUsuń