sobota, 10 stycznia 2015

Jeszcze się tu pokręcę

Okoliczności
 

Przeprowadziłam się na świat upstrzona
krwią, z odciętym pasem bezpieczeństwa.
Padał wtedy deszcz? Nocą, a może nad
ranem, budowało się moje ciało od początku.
 

Oni wiedzieli więcej niż ja, a teraz nie ma
kogo zapytać. Od kiedy czuję, że ono
nie należy do mnie, chcę zmian w życiorysie.
Poza ciałem musi być jakaś historia.
 

Świadkowie odeszli, zabrali ze sobą pamięć
o mnie, zostawili w proszku, bez ładu, dorosłą.
I odkąd już nie rosnę, coraz mniej pamiętam.



Wyprzedaż
 

 Piszę do ciebie jakiś dobry człowieku.
 

Ciekawe, kto wyłowi ten okręcik z rzeki?
Ile lat się deptało? Dróżka w strzeżonych
ogrodach, więc spowiadam się w ciemno.
Za dużo chciałam – teraz ginę wśród obcych
przedmiotów. Kto za to płacił, kogo zapytać?
Nie zmieściliśmy się oboje w jednym łóżku,
dom okazał się za mały, schodów za dużo.
Samotność już mi się nie podoba jak kiedyś,
gdy mogłam wysyłać listy na konkretny adres
i zawsze była jakaś odpowiedź.
 

Teraz muszę stąd wyjść, czekać na odpływ,
udawać dziecko chlapiące się w wodzie.



Skuć
 

Pod skórą druga skóra, pod nią następna.
Nikt nie chce odpowiadać za ukryte wady.
Projekt przebudowy samotności w coś
przytulniejszego – został odrzucony.
Nie będzie nowego wystroju wnętrza,
efekt cieplarniany niczego nie wskórał.
Dom też zaczyna zamarzać, ma samobójcze
myśli i nie dba o siebie. Nie ma dla kogo.



Pisk
 

Ubywa wody, dni coraz bardziej śmiertelne,
krajobrazy płaczą samotnie. Kto będzie szczepił
i rozsiewał tę moc, zbierał krople, czemu nie ja?
Niczego nie można podzielić na pół, nic już nie chce
być całe i żywe. Co było moje, ktoś zabrał bez pytania.
Rzeczy znalezione, tylko to teraz mam. Wysuszony
pejzaż, puste rzeki i kilka wystraszonych ptaków
z objawami choroby sierocej. Jesteśmy tacy
niepodobni do wszystkiego, co kocham.



Zawiesina
 

Świat mi się zasiedział, zmarkotniał.
Jeszcze trzyma fason, ale tylko lśni.
Wszystko nieruchomieje; popchniesz,
a upadnie. Chce się rozerwać ten spokój,
wyjść z czymś niegroźnie przerażającym.
Czekam, aż noc się włamie, potrząśnie
mną, porwie w jakiś zgiełk.







Do dna
 

Słyszała: bądź. Żadnej podpowiedzi.
Potem zniknął, a może w ogóle
go nie było. Kobieta i głosy, masa
dźwięków – światła dla niewidomych.
 

Odwołano lekcje, a coś trzeba umieć,
żeby się przebić przez tę czerń
i dotknąć rzeczy, które nie odpłyną.




Wtedy tak
 

Pustynia i słońce rozlane jak rzeka
– ani zebrać, ani wygasić.
Muszę stąd odejść, tylko – dokąd?
 

Są zapachy i głosy, jest własne zasilanie
i wciąż nieodgadniona struktura ciała.
Pogaś światła, zaczekaj, aż wrócę.
 

Jak będę wypalonym znakiem,
zaświeć mnie.



Kłąb
 

Znów prócz pary z ust, puściło wszystko,
stłuczone nadgarstki i wybite okna.
Słowa straciły przytomność, więc milczę,
mszcząc się na przedmiotach, które są niewinne.
Mam tylko głos, połknięty język, zamknięte usta.
 

Nie będzie jak w niemym kinie,
postarają się, żebym usłyszała, bo wiedzą,
że pęknę i będą mieli rację.
 

To moja wina, nie wiem jeszcze, jak wielka.


Restart
 

Martwa natura bez rąk, wiersze bez rąk – czym to opisać?
Pęcznieją żyły na przegubach, jakby pod skórą przekwitały
słowa. Nie ma czego złożyć, nie ma czego unieść,
bo ciężar przerasta nawet własną głowę.
 

Reszta jest surowcem wtórnym w kolejce na przemiał,
w końcu jakąś miazgą, próbką do pobrania.
Coś z tego powstanie, ma powstać, zaboli? Kiedy poczuje,
że wszystko odrasta, zaczyna mówić i otwiera oczy?
 

I tak nie może nigdzie dalej odejść. Będzie spać i czekać.
Przy otwartych drzwiach, z zamkniętymi oczami, otwarta.



Lepiej tak
 

Tam, gdzie zacznie wybijać woda, zostawię
kilka ziaren, potem odejdę i nie wrócę.
Będę myśleć o tym, jak ziemia nabrzmieje,
zacznie się otwierać, zostanie matką.
 

Nie odejdę, by pokochać inne miejsca, to tylko
niestałość ciała, które nie chce się zasiedzieć,
przekwitać tam, gdzie wzeszło. Muszę być
po swojej stronie i słuchać własnych kroków.
 

Kiedyś się zatrzymam, zaprę, ale niczego sobie
nie podpowiem. Nie chcę wiedzieć wszystkiego.




Obok
 

Szum w korytarzach żył, wokół plantacje
ścięgien; ciało zapięte na ostatni guzik
nie pozwala zobaczyć, co się w sobie dzieje.
 

Żyje się z tym ciałem razem i osobno,
pod jednym nazwiskiem, przeważnie milcząc.
Jakie są zwyczaje tego, co masz w środku,
czy śpicie razem, czy jedno z was czuwa,
pilnuje tętna, ciepła i oddechu?
 

To żywe w żywym, bliskie i nieznane;
czasem ktoś musi tam wejść i się rządzi,
ogląda z bliska, dotyka i łamie, a ty
nawet nie wiesz – kogo bardziej boli.
 

I tylko głowa wydaje się wspólna
i jedna jest krew, wylana jak rzeka.
Do reszty daleko, choć tuż, tuż pod skórą
– szafa pancerna z zardzewiałym zamkiem.



Fru
 

Chłopcy z drogówki pokazują mi przejście
dla pieszych. Wiem gdzie są pasy, ale
omijam je; szykuję się do skoku na drugi
brzeg ulicy. Stopa wsparta na krawężniku
– pochylona, obliczam odległość.
 

Chłopcy w myślach liczą ze mną, grożą palcem;
od tygodnia mamy próby odpornościowe.
 

To taka mała obsesja, Janku. Patrz, tam
stoi budka z popcornem, pachnie
na kilometr, a ja bym chciała bez kolejki.
 

Pogasły wszystkie światła, nie mam świateł
wcale, na popcorn nie mam i co ze mną będzie,
Janku? Tutaj pusty chodnik i ja taka
rozmemłana. Tabletki przestały pilnować,
a na czczo – coś ciągnie do krawędzi,
każe iść tam, gdzie nie można się zmieścić. 

Gdybyś mnie wtedy przeniósł na inną stronę,
nie musiałbyś dzisiaj warczeć, a ja się ulatniać.
 

I tak mi teraz wstyd, bo ty się wstydzisz
za mnie. Ale czy można coś z tym zrobić?
 

To już nie na moją głowę.


 

Otwarte
 

Stoi za drzwiami i czeka;
nigdy nie otwieram telegramów
o śmierci. Niech to wszystko
dzieje się z drugiej strony.
 

Nie otwieram, bo tam jest tylko
kilka linijek prawdy. Poza milczeniem
prawie nic się nie zgadza.
 

Może tylko, że okno i na szczęście
parter. Taka przepaść to dla mnie nic.





Do ucha
 

Nie na te brzegi idzie wielka fala – w czasach, gdy małe
wody gonią się jak wściekłe. Wpuszczeni w kanał szukają
uskoku, a ja nie umiem pływać, więc spokojnie tonę.
Nasza droga planeta cierpi na depresję, dlatego szuka
wsparcia wśród najbliższych krewnych – jest tylko małe ale:
nikt się nie chce przyznać, że coś go łączy z tą kupą
nieszczęścia. Mogłabym spróbować, ale właśnie tonę
– wyjścia nie widzę, bo jest z innej strony i nim to zrobię,
muszę dopłynąć i potem wybrać – czy osiąść na dnie
czy dać się wypluć fali i coś uratować. I bądź tu mądra
i nie bądź frajerką, kobieto z dziurą w głowie i blizną na krzyżu.
 

Skończyłam, możecie odejść. Nie zostawiajcie klucza, bo jeszcze
coś otworzę i jeszcze gdzieś pójdę i komuś opowiem o tym,
jak się tonie, a potem żyje w tych najgłębszych dziurach
i jak się traci oddech, choć oddychać trzeba. Idźcie. Ale wracajcie.


 

Mniej, więcej
 

Kończy się pole, szkoda. Ziemia
łagodnie kłuje, gdy ma powód,
ale zawsze jest w tym jakaś miękkość.
 

Zapadam się ostatni raz i idę tam,
gdzie wszystko dzieje się głośno
i będę świadkiem w cudzych sprawach,
może ktoś powie – świadectwem;
to mnie przerasta, wybija z tempa.
 

Tą drogą ktoś szedł niedawno, kamienie
są poruszone. Przysiądę, trochę ciepła
zostawię, wyżłobię w nich swoje strzałki.


 
Cięcie
 

Lądowanie awaryjne w niczyim miejscu.
Zapomniane tory, pociągi odeszły,
Życie toczy się w blokowiskach podkładów,
w mikroskopijnych kawalerkach dla korników.
Na poboczach przerośnięte badyle, jeżyny,
odwodniony mech. Krajobraz z ograniczoną
pojemnością.W takim miejscu krew dzikich
kobiet rwąca, ale rozkłada się spokojniej.


 

Koło
 

Nie wiadomo, dokąd uciec,
– wszędzie grasują seryjne ofiary,
wychodzą z bram pochylone, uległe
jak biedne kurwiątka, których
się nie posuwa, tylko za wygląd
daje piątkę i odchodzi.
 

Gonią cię jak zbiega, znają każdy
zakręt, dopadną – to pewne.
 

Ale za którymś razem
coś pęknie i już nie będzie zgody
z naturą, urodzi się w tobie gorszy
z braci, chwyci za gardło i powie,
że waszą matką jest zaciśnięta pięść.
 

I tak, jak planowali, zaatakujesz
pierwszy. Polubisz tę drapieżność.
Wtedy zaczniesz się bać.



Remis
 

Czyj jest ten pokój, komu go skłamano?
Od wybuchów ślepną ulice, zapadają domy;
razem z nimi – układam się w stosy
przy krawężnikach. Pokonani, udajemy
martwych, niepokój dopiero wzbiera.
 

Tylu nas było, najprawdziwszych, gdzie
jesteśmy? Nie potrafię sama się bać,
a nie wiem, czego się boję. Wojny nie widać,
ale czuję ją . Skuliło się we mnie życie
i czeka na wsparcie. Kiedyś było obiecująco
– dziś dożywocie z hukiem zamyka bramę.
 

Nie ma czego i czym rozpierdolić. No, nie ma.


Dokop
 

Z dziurawej kieszeni sypią się resztki tytoniu,
wszystko ci zwisa; biegniesz pochylony jak
zbieg. Czemu tak szybko, gdzie uciekasz?
Jeden kolor wpada ci w oko i nic nie jest
od czegoś ładniejsze. Takim jak ty, jak ty
teraz, co się może zdarzyć? Para z nas
eksportowa – piękna mery zęby cztery
i cichoszary, w pękniętych okularach schizol.
 

Luther Allison zasuwa bluesa, aż mnie nosi,
aż rzuca po chodniku. Pobujaj się ze mną,
niech coś wreszcie tobą zakręci, zezowata kukło.
 

Ile jeszcze miejsc na nas czeka? Kurczy się
wyobraźnia, zegar bije, cmentarze raźno wyłażą
naprzeciw. Nie przefruniesz, musisz wejść, a ja
za tobą. Smycz i zaciśnięta ręka. Nic się za nami
nie wlecze. Urwało się, uciekło. Odpuszczone,
przemilczane bycie. Może w alei niezasłużonych
ktoś pomyli groby, położy kwiaty, zapali światło?
 

Luther, cofnij płytę i leć od początku, dokop mu.


Celpal
 

Jestem dziś w świetnej formie – nie każ
mi strzelać. Trafię, a potem będę klęczeć,
patrzeć jak odchodzisz. Zrobi się duszno,
może zacznę zwracać.Tak się nie zachowuje
rasowy morderca. Tym razem przeżyjesz
głupku – chętnie zapomnę, że to prowokacja.
 

Operacja strzał między oczy odwołana.
 

Pogrzebałabym raczej w tym,
co się nam odbija, co jak odchody
cuchnie, ale nie przysycha, tylko
pod skórę wpełza i się panoszy.
Na własną prośbę jesteśmy namierzeni.
Beztroska paranoja, zero zagrożenia
– dwoje upartych palantów na muszce.
 

Ja tam się mogę poddać, się oddać,
ale ty mnie zastrzel czymś naprawdę.


 

Z ręki
 

Przydałaby się państwu kolejna płeć.
Średnio zainteresowana docieraniem
w głąb. Taka gosposia biegnąca
na ratunek zrujnowanej kuchni.
 

Państwo by się skraplali nie na wyścigi,
akty rozpaczy nabrałyby rumieńców.
Teraz między państwem dzieją się
wyłącznie incydenty – wojna hormonów,
kłucie na oślep – poharatać, ale nie zabić.
Jedna śmierć to i tak dwa groby.
I nic do uratowania ani do stracenia.
 

Trzecia płeć lęgłaby się w głowie
jak guz. Bezpłodna z natury, łagodna
w objawach. Bez ambicji, drugi plan.
Martwa natura z widokiem na łóżko.
Państwo mieliby wtedy wybór i szansę
na pęd. A tak, to jest zwykłe pierdolenie
 

i już nie odróżniacie, które z was jest które.



Dawca
 

Noce gasną, kto ci poświeci, gdy braknie
paliwa i kotów latarników? Jesteś lunatykiem,
ale tylko trochę, nie będzie siatki, kiedy
zaczniesz spadać – sen urwał się za wcześnie
i masz pod głową twardo, i naprawdę.
 

Znajdzie się, jak zwykle chodząca poczciwość
– sprawdzi oddech, poskłada, zajrzy pod
powiekę, na krótką chwilę pozapala lampki,
potem się zabawicie w ciepło, coraz cieplej.
 

Święta Katastrofa, patronka czterołapych.
Można w ciemno spadać, żegnać się i żegnać.
I znowu ktoś inny całkiem się roztrzaska.



Pogłos
 

Gdzieś się posypałam,
jakby urwał mi się jakiś dinks.
Na każdym kroku całą siebie słyszę:
rozsypane nuty, potrzaskane kości.
 

Do środka wejść, z rusztowania
żeber pilnować rytmu i być naocznym
świadkiem wszystkich pęknięć. 

Po tej stronie jestem słaba, bo ślepa;
w każdym lustrze czuję się inaczej.
 

Krew we mnie, a ja w niej zamieszkam.
Głowa będzie posłuszna, a reszta
spokojniejsza, gdy już będziemy blisko.



Momentalnie
 

Idzie, przy okazji wybiera się do mnie – mam sygnały,
od roku nie rosną mi już włosy, pa pa warkoczyku.
 

Pani jest zagubiona pierwszy raz na serio, ale chce być
przy tym, przy sobie; czegoś się jeszcze nauczyć o śmierci
– jedynym sporcie ekstremalnym, w którym nie zna swoich
możliwości. To się dzieje za szybko, sufit coraz bliżej
i nie przefrunie go z powodu błędów konstrukcyjnych.
 

To wszystko, dziękujemy. Kiedy zdążyło odbyć się moje
wszystko? Pamięć, jak skradziony bagaż, czuje żal,
że właściciel za mało się starał i szybko się pocieszył
tym, co miał pod ręką. Oknem z widokiem, paranoją,
która boli, ale przecież dawała czasem tyle szczęścia.
 

Zbudować spokój, zmęczyć się ostatecznie, podpisać
zgodę na eksmisję. Zamieszkać w tym ogrodzie.



Zabieg
 

Boli mnie w głowie, znowu było
włamanie i trudno cokolwiek uruchomić.
 

Splątały się języki i trzeba zacząć
myśleć przestrzennie, przegryzać supełki
w mowie, słowo za słowem naprawiać,
rozplatać; byle szybko, gdy jeszcze boli.
 

Nie krzycz, nie proś. Kiedy przekłuję się
do uszu, wtedy do mnie mów.



Biel
 

Karol już nic nie widzi; kiedy gładzę
jego włosy, zamyka oczy: wszystko
widzę, taki jestem podobny do ojca.

 

Pod poduszką ukrywa tabletki na sen:
ślepnę za każdym razem, gdy mnie
budzisz
– nie skarży się, ale odmawia
jedzenia przy stole; stary tapczan
stał się jego biurem podróży, jedynym
miejscem, gdzie pamięć go nie zawodzi.
Nie wie, że osiwiał i tak jest dobrze.
 

Dzisiaj też śni mu się pociąg, szuka
wolnego przedziału i nerwowo ściska
walizkę, kołdra znów ląduje na podłodze.
 

Poczekam aż wróci, może opowie,
gdzie tym razem wszystko zobaczył.



Owszem
 

To się może udać, Marylka.
Powymiatam z ciebie zaległe
plany ucieczek, czerstwe jak
niesprzedany chleb, bo przecież
nigdy nie smakowała ci samotność
i tak już zostało. Zostałaś.
 

Otwórz się, bądź nawiedzonym
po latach tamtym domem,
w którym nie gasło światło.
We mnie jest wszystko,
o czym nie chcesz zapomnieć.




Meta
 

Znowu żulia zbiera na kolejne wino;
szarpią za rękaw i to już nie jest prośba.
 

To miasto traci oddech, domom pęka skóra.
Co jeszcze może zdarzyć się w miejscu, gdzie
nawet zegar na ratuszu stracił poczucie czasu?
 

A bohaterowie nigdy nie zmęczeni, śledzą
skwery, wygrzebują pety. Mała eldoradość.
Początek i koniec – zdobywany zygzakiem.
Umierają szybko, wcześnie i nietrzeźwo.
 

Właśnie ksiądz na pożegnanie skropił jednego
czystą, kumple się przeżegnali, któryś nawet załkał.
Prowadzimy go razem na ostatnią w życiu metę.
Zrzucę się na ich chandrę, coś położę na tacę.



Za okazaniem

Jak mogłaś się tak głupio zestarzeć, Klaro?
Siedzisz w moim pokoju siwa, malusieńka
i zlizujesz zjełczałą szminkę, co śmiesznie
wycieka poza kontur ust, jak strużka krwi.
 

Zazdrościsz mi. Znany pisarz powiedział:
stachowa Dagny: mrok, to milczenie i oczy
przepastne.
Ty uciekłaś w pola, życie
omija cię szerokim łukiem. A ja rozkwitam.
 

Podróże przy stoliku w klubie, układane
rzędem widokówki – paryże, londyny, majorki
i ten blask, że od kochanków za noc albo dwie
– dostałaś parę wierszy z ukrytą dedykacją.
 

Jerzy chciał tylko dziecka i mnie, na progu
każdego dnia. Jakaś muza, mówił, porywy.
 

W rozprutej z boku, dwudziestoletniej sukni
płacze przede mną i nawet nie mogę jej
wtórować, bo mi w życiu wyszło parę rzeczy.
Chce, bym miała poczucie winy. Nie mam.
 

Powiedz mi chociaż – jak mam teraz żyć.
Musi być jakiś sposób. Tamci odeszli,
a tutaj mnie nie chcą. Nie umiem być sama.
 

Nie wiem Klaro. Zawsze byłam głupsza.
Pewnie, że się martwię, ale to twoja jesień.



Coraz niżej
 

Łucja lubiła mieć koło siebie zdjęcie z wodospadem,
otwarte książki – mogła wtedy leżeć całymi dniami
i udawać, że tym razem to już koniec.
 

Dziadzia twierdził, że tak długo się nie umiera:
ty mi ze śmierci nie rób durna teatrów; ja z wojny
pamiętam – nie zdążył jeden z drugim pomyśleć,
a już go nie było
. Potem szedł zgorszony
do swoich zajęć i modlił się o rozum dla Łucji.
 

Teatr czy nie – dom robił się coraz bardziej
żałobny. Dzieci wyjmowały z szafy jedwabną
suknię matki, czarne pantofle; w milczeniu
podziwiały ten trumienny zestaw i cicho
popłakiwały. Łucja lubiła ich smutek.
 

Będę umierać, jak długo mi się zechce
mamrotała drąc kolejne listy, fotografie Stasia.
On też nie zapytał czy może umrzeć. Zamykała
oczy, a dziadzia przyjmował zakłady – na jak długo.
 

Dom już był gotowy, gra z dnia na dzień
coraz mniej była grą. Dzieci zaczynały
być niecierpliwie, chciały już czegoś na pewno.



Vitamija
 

Zamglenie przyszło nagle, pozwoliło w siebie
wniknąć. Ile miałam ciała, tyle ubyło.
Jeszcze oczy czekają na lepszą widoczność.
 

A Hubert umierał z otwartymi i już nigdy
ich nie zamknął. Zdążył zacisnąć usta.
 

Nie da się zaplanować estetycznych narodzin,
ładnego umierania. I śluz i krew i mocz,
ale to nie wzbudza obrzydzenia.
 

I kiedy przyszła mgła, a może chciałam,
żeby to była mgła – pomyślałam,
że już nie ucieknę, przestanę się bać.
 

Ile potrwa ta niewidoczność i oddalenie,
jaki potem zastaniesz widok? Co cię dotknie?



Nie każ
 

Modlę się przed siebie, głowa prosto,
oczy zamknięte; nie zamierzam kusić
wszystkiego, co mi się objawia.
Za dużo bogów na jednego człowieka.
Robię to w nocy, gdy najbardziej razi
światłość – linia obrony ciągnie się
wzdłuż powiek, bo znów któryś z nich
chciałby za mnie patrzeć. Zesłana w siebie,
pozbawiona wzroku, modlę się na dotyk.
Wszystko, co pozaciera ślady, stanie się
armią zbawienia.



Podszepty
 

Pozabijało się coś we mnie. Dowodów nie brakuje,
ale kto się tym zajmie? Kiedyś moje mgły były
gęste, nie wiedziałam wszystkiego, świat się urządził
trochę dalej. Dzisiaj tyle granic ociera się o mnie:
chodź do nas, popatrz na wszystko nie z tej ziemi.
 

Właściwie – kto to mówi, o kim? Ile mam czasu, ile?


Nie
 

Coś było całe i nagle stwierdził, że tyle
brakuje, w środku zaczyna kapać, narasta
huk, jakby wiatr wybijał szyby w oknach.
 

Krajobraz wewnętrzny – spaprana robota;
tam już wszystko ustawiono na zawsze
i nie można zaszaleć, poimprowizować.
Gdybyś chciał to ruszyć – kompozycja
pieprznie, nadmiar czerwieni wycieknie,
biel pokryje środek jak czerń, wygaśnie tło.
 

Kupisz taki obraz, powiesisz na ścianie?
 

To tak, jakbyś zapytał świnię – czy lubi
kiełbasę, z poderżniętego gardła utoczył
krwi do koryta, powiedział smacznego.



Po swojemu
 

Wprowadził cię w lata i zostawił
– debiutantko z cudzą przeszłością.
 

Kim nie zaczęłaś być, już nie zdążysz,
ale możesz jeszcze coś wyburzyć,
zrównać z ziemią, oczyścić. Pomyśl
o tym, kiedy znowu potkniesz się o siebie
i bezradność nazwiesz kalectwem.



Linia warunkowa
 

Wyprowadzę się w pola, tutaj zostanie
moja kopia – łakoma, nierozważna.
 

Odrzucam twój układ ciał – milczący
desant z ziemi naobiecywanej. Szturmuj
podróbkę i wmawiaj sobie, że wszystkie
kobiety w nocy są czarne. A tyle mogłeś
mieć: kolory, tonacje, każdą moją warstwę.
 

Obraz wypadł z ram, bo ramy pękły,
poranił, spadając, i przestał się ruszać.
Odtąd można o mnie mówić różnie albo
nie mówić wcale,
 

milczeć jak o samobójcach.


Plamki
 

Dwie brudne szyby – oczy do wymiany; mogę
zaczekać, ale czy pustce potrzebne są oczy?
Ktoś mnie szuka? Chyba tylko strach, który oślepł
i jeśli tu trafi, to się o mnie potknie i będziemy kwita.
 

Ociemnienie bywa wygodnym alibi, ale dużo kosztuje
taka ociężałość. Chciałabym poudawać przed sobą coś
bardziej żywego, jakieś ciepłe źródło albo pszczołę,
ale tutaj urywa się droga, a szkoda mi tych wcieleń.
 

Okno udaje wyjście awaryjne, na dole czai się nic;
oczy zaczęły kłamać.



Podkład
 

Ustają drgania w przyciśniętej do muru
sprężynie, rozlega się sygnał, ktoś daje znak.
 

Głowa jak torowisko, z wydrążonego
tunelu ucieka pociąg – słyszę jak dudni,
uderza o ścianę czoła i znów mam kraksę.
W takim stanie – nie umiem mówić
bez uniesień. Z bólem wylewa się ulga,
bo na jej skraju odnajduję ważne daty,
słowa, których nie używam od dawna.
Kiedy wraca ból, ja też powracam.
 

Nie będzie spocznij, nie będzie spoczywaj.


Wykres
 

I przestał mówić. Gardło zamknięte na kamień
uprawia prozę życia. Przejście graniczne dla wody
i białka. Podróż w jednym kierunku, do ziemi i pod.
 

Klinika prywatna, zero personelu; tutaj chorzy
muszą prowadzić się sami – za język ciągnąć, badać
zależności, przyczyny i skutki. Mimikologia w dość
wąskim zakresie, obrazy z dna oka, na oko i słuch.
 

Jedno słuchające i jedno słuchane, w tle: ciągła ciągła.



Spadek napięcia
 

Ściany zaczynają pękać. Nic z tym teraz
nie zrobię, są pilniejsze dziury, większe
przeciągi, ileś spraw rozgrzebanych.
 

W domowym kinie moje filmy – portrety
na zamówienie. Puszczam po kolei, bo już
zapomniałam, jak, co – się kończyło, i gdzie
coś zaczęło. W ogrodzie cmentarzyki dla lalek
i kotów, złomowisko huśtawek, piłki bez powietrza.
 

Odcinek pilotażowy, potem będzie przerwa.
 

Ostatnia produkcja: ja na pierwszym planie,
jak szafa dwudrzwiowa, szeroko otwarta.
Ktoś kręcił to na dziko, niczego nie kojarzę.
I pewnie z ukrycia, bo nie zamawiałam.
 

W szafie kostnica pełna dziwnych wcieleń,
piętro niżej, prosektorium bez wyposażenia.
Każdy robi sekcję we własnym zakresie,
handlują organami. Muszę na to patrzeć?
 

Co się tutaj dzieje, co jest we mnie grane?
Nic się nie wyłącza, trudno mi się zamknąć,
ktoś zaklinował szafę, śmiech i pisk zawiasów.
 

Kino ma lewe łącze, zasuwa bez prądu,
samo się robi głośniej i już się nie mieszczę
na ścianach, na ekranie – jestem wszędzie:
pełne półki, gadające ze sobą wieszaki.
 

Szczepienia ochronne mózgu i języka
tylko dla małych dzieci. Reszta niech się wali.



Szaberplac
 

Dwie nieruchomości wystawione
na sprzedaż, wolnostojące, bez gruntu.
 

Zostały tylko usta, z których można
coś odczytać – reszta niczyja.
 

Na podłodze sterty rzeczy,
w nas kompletna poniewierka.
 

Pamięć bym oddała komuś, kto
zapomniał – za głos, który usłyszę.



Usprawiedliwienie na piśmie
 

Dom, jak budynek sądu – wyniosły
i zimny. Oczy świętych wędrują
za mną, są wszędzie.
 

Muzeum grzechu, pokoje występne;
na ścianie, w grubych ramach
święta rada przysięgłych – zgodnie
nie miewa żadnych wątpliwości.
 

Zostawcie mnie samą w pokoju
– nie całkiem świętą, trochę złą.
Napoczętą jak paczka ciastek,
słodką i gorzką, nigdy nie gotową.



Ponaddźwięk
 

Jaki natrętny chaos – gdy cisza wymyka się,
dudni w tym wielkim domu i wyobrażam
sobie, że nie jestem sama. Ale dzisiaj coś
przejrzało tę grę, nadaje sygnały, jest w nich
groźba, mało ludzkie w tonie, raczej pisk
niż głos. Pełno go w ustach czuję, potem wpełza
między splątane jelita i pali. Zaraz wybuchnie
jedna z moich planet, zasypie ziemią wszystkie
znaleziska, krew się wystudzi i popłynie wolniej.
 

Coś tu umiera, choć wciąż jestem ciepła.
Krew trudno zmyć; krwią, jeśli się uda,
na skórze napiszę, że tu kiedyś życie było.



Wymiotło
 

Otwieram cię bez znieczulenia, święta kupo
mięsa, brzuchu nienażarty. Co tutaj mamy?
 

Trzy drgające pagórki poza gatunkiem, cudze
myśli zbite w grudki tłuszczu, kości bez szpiku,
mętne wody.To wygląda gorzej, niż w książkach.
 

W głowie się nie mieści taki rozpad, taki rozkład.


Spirala
 

Kręci się w głowie, w białej sukience, kręci się karuzela
 

Dni wyrwane z rąk, przybywa długich nocy.
Leży we krwi i boi się, że wypływa z niej ostatni
raz. Jeszcze znajoma płeć wsiąka w białe płótno.
Patrzy zdziwiona na tę jatkę, dotykając plam.
 

Z której rany do mnie płyniesz, że nie boli?
 

Przerosło cię niemal wszystko: puls zwalnia
tempo, oczy wolą ciemność, ręce spokój.
Nie ma ran i nie czuć bólu – skąd ten zapach
palonego ciała? W powietrzu czerwone iskry.
 

Nie myśl o tym, co wybrać.
Między drzewa wejdź i zaczekaj.



Pyłkiem
 

Zabrali spadochrony, spuścili paliwo – to litość
czy z miłości? Mam dwa wyjścia: spaść albo spadać.
Nawigacja wygłusza esoesy, zresztą, czy ja prosiłam
o wsparcie? Myszołów krąży obok, patrzy łakomie,
ale nie jestem w jego typie, szkoda. Tutaj czas
spieszy się inaczej. Ciekawe, dla kogo pracuje?
Sytuacja mnie przerosła, za dużo ważę, za wolno
myślę, jak na przedstawicielkę dzikiego ptactwa.
Trójca udaje, że ma właśnie sjestę, ale ta nieważkość
nie jest przypadkowa – widocznie dobrze mi
w niebieskim, jak w tym ubranku do chrztu.



Zanim
                                                      Julce
 

Od razu mówię: paru rzeczy
nie pozwalam zakopać razem ze mną.
 

Potem nie będzie czasu – kolejny sen
z lektorem, żebym wszystko zrozumiała.
Zamazany obraz, jak w strugach
deszczu, ale twarz odkryta zupełnie.
 

Ruch na autostradzie majaczy się
w każdej odsłonie nocnej śpiączki.
Niedozwolona prędkość, pościg.
 

Zginiesz tragicznie, zdrowa.
 

Moje niezdążenia – Krym, Syberię,
Seczuan i Gobi – oddaję żyjącym
w ciągłym ruchu; i może ktoś zechce
za mnie popłynąć nad Jordan.
 

Mała dziewczynko, spotykana w oknie
szarego domu – daję ci na zawsze
łaskotki z chichotem w komplecie
i po jednym dołku na każdy policzek.
 

Poetko moja, moja cała, ty wiesz,
co mam dla ciebie: przeczytaj,
popraw, naucz się na pamięć i spal.
Przeżyję w tobie, żebyś się nie bała.
 

Jeśli zostanie coś, co się może przydać,
zabierzcie jak swoje. Jestem gotowa
na każdą czystkę, najbardziej intymne
przeszukanie.




Nic mnie tu nie trzyma
 

Co nie zdążyło schować się pod ziemią,
zwęglone i martwe klei się do rąk. Kto
poczuł aż taki wstręt, że podpalił, widząc,
jak to się rozpędza, otwiera oczy, chce żyć?
 

To już nie moja ziemia, to pusty dom
z zapadającą się podłogą. Niebo osiwiało,
słyszę, jak krztusi się od dymu. Oszalałam?
 

To, na co patrzę, jest prawdziwe,
samo się nie wymyśliło, nie spaliło.
 

Czy ktoś zna takie miejsce, pominięte
w spisach, gdzie ogień najpierw grzeje?
To nie musi być ziemia, jest mi
wszystko jedno. Nic mnie tu nie trzyma.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz