Podobno
Bolo był w naszym mieszkaniu, gdy się właśnie rodziłam. Kiedy podrosłam, miałam
do ojca pretensję, że go wpuścił w takim momencie za drzwi i pozwolił na
podglądanie nas w porodowym nieładzie. Moje uwagi, żale pięciolatki –
przerodziły się w anegdotę, która błyskawicznie obiegła cały blok.
Bolo
przychodził do naszego bloku regularnie, przeważnie w piątki, zawsze wieczorem. Był „zbawieniem” i „królem
złotym”. Tak go nazwała Franka Matros, która kłaniała mu się, jak co najmniej
cesarzowi. Był najbardziej
wyczekiwanym gościem; mama i niektóre sąsiadki, starały się zawsze coś dobrego
upichcić, żeby go nakarmić. Zabiegały o
jego względy, ale żaden z mężów nie miał pretensji – Bolo był idolem całego
bloku. W piątkowe wieczory zajeżdżał na podwórko białą syrenką i trąbił. Mężczyźni pomagali
wnosić do blokowej pralni pudła, butle, worki i mnóstwo innych pakunków.
Schodzili się mieszkańcy, przeważnie kobiety, a Bolo zasiadał na taborecie,
wyciągał zeszyt i zaczynał się handel. Zaopatrywał mieszkańców niemal we
wszystko, poza towarami spożywczymi, choć zdarzały się czasem i takie.
Nikt nie
pytał, skąd to bierze; najważniejsze było, że ludzie kupowali rzeczy za pół
ceny. Skibowa mówiła, że pracuje w jakimś zakładzie jako magazynier i
„wyprowadza” z niego, co się da. Na szczęście Krzywy wziął ją na bok i
wytłumaczył, że ma zamknąć gębę na kłódkę, bo wszyscy pójdziemy siedzieć. Nie miałam zamiaru wyprowadzać się z domu i
gdzieś siedzieć, bo też uważałam Bola za bardzo ważnego i pożytecznego
człowieka. Przywoził tyle różności i czasem zapisywał w zeszycie „do pierwszego”, więc każdy – miał pieniądze czy
nie miał – z pralni nie wychodził „na pusto”. Kobietom przywoził pachnące różami mydło w płynie, w dużych,
trzylitrowych butlach, środki czyszczące, lniane ścierki, papier toaletowy, rękawice robocze, wycieraczki,
plastry, bandaże, pachnące mydełka, ręczniki, a zdarzało się, że ruskie
perfumy, farbę do włosów albo kolorowe
podomki. Mężczyźni kupowali papier ścierny, jakieś drobne narzędzia, gwoździe, klej,
żyletki, czasem ciężkie, robocze buty i gumowce. Mama miała u Bola specjalne względy; zostawiał u niej rzeczy, których nie sprzedał, a ona, zazwyczaj
do następnej wizyty – upłynniała to wszystko po sąsiadach. W zamian za tę
pomoc, kupowaliśmy Bolowe produkty po bardzo atrakcyjnej cenie, czasem coś wpadło za darmo. Skibowa taki układ nazwała kiedyś publicznie – wyjątkowo bezczelnym cwaniactwem
mamy, ale nikt się tym nie przejął – wiedzieliśmy, że ten gruby wieloryb jest
na mamę uczulony. Mama była śliczna, Skibowa nie.Nawet Skiba, będąc
kiedyś po flaszce czystej, popatrzył na
żonę rozwaloną na podwórkowej ławce, popukał się w czoło i głośno zadał
pytanie: „jak takie krówsko mogło mnie zatargać do ołtarza?”. Nie zapomnę wycia
Skibowej, niosło się chyba aż do przejazdu kolejowego. Była wredna i mściwa, dlatego niektórzy obawiali się, że
może zakapować Bola. Na szczęście Krzywy czuwał – Skibowa bała się go jak
ognia. I nagle, pewnego dnia,
nieoczekiwanie, bo nie w piątek – przyszedł do nas Bolo. Bez pakunków, kartonów, bez
niczego. Usiadł z mamą w kuchni, ale nic nie usłyszałam, bo zamknęli drzwi. Po
godzinie Bolo wyszedł, pocałował mamę w rękę i zniknął. Zapłakana mama zapukała
do Krzywego przez ścianę, zjawił się od razu:
– Co się stało, pani Irenko?
– Zwolnili Bola – zaciągnęła się mocno
papierosem. – Niby bez powodu, ale była jakaś kontrola, po której go wezwali, a na drugi dzień dostał papier.
- Może ta franca doniosła? – Krzywy pokazał palcem
sufit.
Nad nami mieszkała Skibowa, to by się akurat zgadzało, ale mama potrząsnęła przecząco
głową:
– Panie Marianie, przecież zaraz by się tu milicja
pojawiła. Jeśli on podbierał coś z zakładu, to dyrekcja przecież by zgłosiła!
–Wiadomo, że podbierał, niech pani nie będzie
dzieckiem, z nieba mu te fanty nie spadły. Tylko patrzeć, jak wpadną do naszego
bloku i zaczną po kolei wypytywać. Trzeba obskoczyć sąsiadów i ustalić zeznania.
Skibową biorę na siebie.
Przez całe popołudnie mama razem z Krzywym, chodziła po sąsiadach. Pod wieczór mieszkańcy byli uświadomieni i przygotowani. Następnego
dnia, z rana, wpadł Krzywy. Minę miał dziwną. Tata od razu zauważył, że coś
jest nie tak:
–Nie udało się ze Skibową, Marian? Będzie sypać, spodziewałem
się tego – ma naturę kapusia i święty Boże nie pomoże.
Krzywy w końcu się uśmiechnął:
– Kaziu, Skibową to w pięć minut ustawiłem jak
trzeba. Nie piśnie ani słówka. Problem
jest z Franką Matros.
Frania Malcowa, najświeższa mieszkanka naszego bloku
od początku dała wszystkim w kość. Krzykliwa, głośna i apodyktyczna, nie
budziła sympatii, a Krzywy okazywał jej niechęć w sposób szczególny. Już
pierwszego dnia, w trakcie przeprowadzki
nazwał ją „Franką Matros", przez co narobiło się sporo zamieszania, a Malcowa
odgrażała się sądami za tę zniewagę.
– Franka się stawia?
– Żeby się stawiała, to bym ją usadził, ale ta cholera – Krzywy aż sapnął z oburzenia –
zażądała, żebym ją do kina wziął! Co ja z nią będę w robił? Przecież gęba
jej się nie zamyka.
– Trzeba się było zgodzić, panie Marianie, dla dobra
sprawy – mama uznała, że pójście z Malcową do kina, to nie koniec świata.
– Poświęć się Marian. – tata zarechotał – Może ona
zyskuje, kiedy jest sam na sam z chłopem?
– U mnie nic nie uzyska! Za duże cycki, za mały
rozum. Nie mój typ – Krzywy spojrzał przelotnie na mamę. Wiedziałam, że mama mu
się podoba, ale to była nasza tajemnica.
– Ale zgodziłeś się?
– Co miałem robić? Dla Bola się poświęcam. Już ja
wybiorę taki film, że Franka apopleksji dostanie ze strachu.
Na drugi dzień, po południu, wszystkie plotkary
zaległy na parapetach. Widocznie Franka musiała się pochwalić randką z Krzywym. Skibowa z wypiekami na twarzy opowiadała Durczakowej, że Krzywy błagał
Frankę na kolanach, by poszła z nim do kina. Istny cyrk – stwierdził tata, ale
też wyglądał przez okno. W końcu wszyscy się doczekali: pierwsza wyszła Franka.
W bordowej garsonce i małym, czarnym kapeluszu wyglądała nawet przyjemnie. Za nią wyszedł Krzywy. Nie wystroił się specjalnie, skórzany
płaszcz, kapelusz, cygaro w zębach. Jak
zwykle. Kiedy zniknęli za budynkiem, okna się pozamykały. Koniec
przedstawienia i tyle.
Minęło
kilka dni. W sprawie Bola nic się niepokojącego nie działo, nie pojawił się
żaden milicjant. Cisza. Rodzice odetchnęli, zwłaszcza mama, która upłynniała towar. Sąsiedzi też się
uspokoili, a Bolo, który wpadł do nas któregoś dnia, potwierdził, że była redukcja i nie
chodzi o żadne niedobory. Obiecał, że będzie za jakiś czas nadal przyjeżdżał, kiedy tylko
się „przebranżowi”. Nie mogłam zapytać, co to znaczy, bo podsłuchiwałam, a
obiecałam mamie, ze z tym skończę. Miałam nadzieję, że sprawa się wyjaśni,
kiedy Bolo znowu zacznie odwiedzać nasz blok. Tymczasem zaszło coś dziwnego.
Któregoś dnia, kiedy udawałam, że śpię, mama przyniosła do domu nowinę:
– Kaziu!
– No? – tata wystawił nos zza gazety – coś taka
entuzjastyczna??
– Nie uwierzysz! Marian już drugi tydzień prowadza
Frankę do kina, może nawet do kawiarni albo jeszcze gdzieś. Wczoraj pod
blok zajechała taksówka. Wyobrażasz to sobie?!
– Nie wyobrażam! – tata był oburzony – Alb to plotki
albo chłop zwariował. Wiesz, mnie to dziwne się wydało, że ostatnio nie
przychodzi do nas. Od tego pierwszego wyjścia z Franką chyba go nie było.
– Właśnie o tym mówię! Przecież mieszka za ścianą.
Myślałam nawet, że znowu gdzieś wyjechał, ale przecież zawsze daje znać i
zostawia klucz, bo trzeba kwiaty podlać. Mówię ci, Franka się na niego zasadziła
i Marian wpadł. Skibowa w spożywczym go spotkała i przeżyła szok, bo czekoladki
kupował, wino i inne frykasy. Krzywy i wino! Zgroza.
– Na razie nie panikujmy, Ircia. To się wyjaśni
prędzej czy później. W końcu kiedyś Marian m u s i do nas przyjść, no nie ma cudów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz