środa, 21 stycznia 2015

Człap story



Teren należy do ciebie

Pytasz mnie w liście, jak trzeba pisać wiersze.
Nie kryję przed tobą żadnych przepisów,
sama piszę tak jak piekę ciasto - na oko.

Zasady są kruche i niczym się nie podeprzesz,
licz na siebie, żadnych ścisłych reguł, to
gasi iskrę. Inaczej skutki zabolą, a ludzie
zamkną oczy na widok wypalonych słów.

Dawniej myślałam - wystarczy oderwać się
jak ogon od komety, buszować tam, gdzie nikt
nigdy nie był. Ale nie ma takich miejsc. I dobrze.
Nie wpadłabym na żaden ślad, nie znając języka.

Powiedziałam wtedy: wracaj do domu,
nie wydziwiaj, nie udawaj kogoś, kim nie jesteś.
Projektowanie kreacji jednowieczorowych co ci da,
prócz krótkiego błysku, kto się w to ubierze?

Jak ciąża pozamaciczna osłabi cię tylko, może nawet uczyni
bezpłodną. Kiedy opuścisz mury tego wiersza, nie mów,
że na zawsze. Wróć, zanim odetną w nim światło, zlicytują
to co pozostało, zrównają z ziemią. Teren należy do ciebie.


niech to będą trzy krzyżyki

Analfabetyzm przestał mnie krępować, odkąd widzę
z jakim trudem dźwigacie te genialne głowy. Nie mam
ambicji być nieomylna - taka wysuszona mądralińska.

Jeśli koniecznie muszę zostawić jakiś ślad, niech to będą
trzy krzyżyki. Powiecie: była, ale jak zwykle nie dorosła.

Żyć to żyć, a nie w pośpiechu się streszczać.
Strona po stronie, dzień po dniu pożeram, zagarniam,
czasem rzygam z nadmiaru. Potem dieta. Nie czytam,
nie bywam, nie dzwonię, nie uprawiam. Znikam.

Płeć to takie zwierzę, co się nie da oszukać. Wchodzimy
wam do głowy, wy nam do głów. Nasze grządki, wasze pola.
Do uprawy, na sprawy, do popisu. Byle się nie zatruć.

ogniskowa

Mówię. Jednak to nie ja,
mnie się tylko dymi z ust.
Już po wszystkim.

Ktoś ugasił język, starł
pianę spływającą z brody.
Wśród tlących się resztek,
głęboko poparzona - zamarzam.

I już sami. Parę potknięć,
potem przywykniemy, braki
uzupełnimy gestem.

Tylko słowo, a zaczniemy.

i czemu one w górze

Kiedyś przychodzi taki moment, niektórzy wiedzą
jak to jest, gdy kurczy się wokół wszystko.
Na poboczach walają się resztki umundurowania,
zdezelowaną bronią bawią się dzieci.

To jest chwila, kiedy nagle nic nie wiemy.
Próżnia wypełniona zdziwieniem, że dokonała się
czystka, a kto się ma siłować z materią, jeśli nie
tylko nogi miękną, ale myśli, jak wysuszone
stare panny - boją się wyuzdania.

Język, niezawodna dotąd broń, strzela do nas
kiedy chce, a my na rozkaz - tylko o dupie
i okolicach umiemy się wygadać bez namysłu.
Jak w takim stanie wypowiedzieć wojnę otępieniu,
stawiać warunki śmierci bez względu na to, co umiera?
Zanikanie na raty, świadomość tego, co toczy się
w nas i spada na pysk. Tylko ręce w górze.

I czemu one w górze, te nasze ręce?


w tym państwie nie ma środka

Jestem pewien - pokazujesz palcem, nazywasz.

Władca przestrzeni ograniczonej zasięgiem
światła. Mur obronny, na którym oczy,
ruchome wieżyczki, śledzą to, co widzą.
Przy mnie, niepewnej, wpatrującej się
w połamane drogowskazy - jesteś jak król.

W tym państwie nie ma środka. Zlikwidowany
uchwałą o ochronie pogranicza, otoczony
drutem kolczastym, wyjęty spod prawa.
Wciąż ci się zdaje, że to, co mamy między nogami
to palec boży - centrum zarządzania, ołtarz ofiarny.

A mnie uwielbienia brak, czoła nie chylę i coraz dalej
mi do twojego olimpu. Przygarniam do siebie cień,
rozlewam poza brzeg, omijam most, płynę.
Zaczynam widzieć, gdy zamknę oczy. Nadchodzi
przypływ. Zbieram to, co ciemność wyrzuci pod nogi.

niedopatrzenie

Od szyi w dół robię się bez wyrazu,
obojętna. Martwię się coraz niżej, tylko
oczy nie chcą być kostkami lodu, płynnie
skręcają, ścigając najmniejszy szmer.

W takim stanie trudno zadrżeć, poczuć
prąd, który zasila wszystko poza mną.
Chłód wygłuszył jak dywan - resztki
wyobrażeń o cudownym odrodzeniu.

Co miało mnie odgrzać, wypaliło
dziurę w najbardziej widocznym miejscu.
Podpuszczały oczka jak w pończosze.
Łachmaniarstwo, którego nawet nie czuję.

A oczy to znoszą -  czujne
i otwarte odmawiają mi snu.
To jest kara za zaniechanie - mówią.
Już nie jesteśmy po tej samej stronie.


niezjadalna

To był największy pies na świecie;
taka jak ja - dla niego góra trzy kęsy,
a nie skorzystał. Albo kawka co wchodziła
przez okno i czytała ze mną książki.

Się tak zaczęło dziać w porze odludnej,

gdy znienacka zanikała pamięć
i zawiewało mnie w obce miejsca.
Bez nazwiska i domu, świadomości
gatunku i płci - mogłam być czymkolwiek,
czuć się wszystkim. Tak czy siak, miałam się
naprawdę dobrze. Nic mnie nie przerastało,
rozum nie pękał w szwach. Pojawił się węch.

Nagle ktoś nazwał to przypadkiem,
całkiem po łacinie, bez sensu.
Odszukano mnie, znaleziono imię.
To tylko skóra - zasyczałam.
Światłoczuła koszula, granica,
na której zatrzymał się ból.

A głębiej, w niewykrytych norach tyle
miejsca do utraty. Węszę, obrastam
sierścią, staję się niezjadalna.
Pazurem wydrapuję nowe inicjały.

Wprowadzam się z powrotem.


dżudżudżudżu

I znowu u mnie stan wyjątkowy, no niedobrze.
Jak zamarznę albo ktoś osłabi na maksa, pani docent
wykładająca pod czaszką robi puk puk i mówi:
moja droga, doradzam pad płaski, póki się nie
odrobaczy powietrza, nie przetrze luster. Póki się
nie odkurwi hotel nowy świat od strychu po piwnicę.

Słucham jej po swojemu, czyli dosłownie trawię
szept falujący pod skórą czoła. Upadam najniżej
jak potrafię, brzuch przywiera miękko do ziemi.
Oko w oko z tą przyziemną mafią, tyle że niegroźną,
bo gangi z całej dzielnicy mieszczą mi się w garści.

Taki robak. Lezie sobie dżudżudżudżu. Się
posuń mały, zrób miejsce koleżance, popełzamy
razem, tylko daj cynk kolesiom, niech
rozejdą się na boki, żebym ich nie zgniotła.
Nie jestem waszym wrogiem, proszę tylko o azyl.

Szanowne robactwo, mrowie i reszto ruszaków:
z uwagi na gwałt zbiorowy, w którym przypadła mi
rola ofiary - zmuszona byłam opuścić moją ziemię.
Liczę na to, że u was jest spoko z poszanowaniem
praw człowieka i nie odeślecie mnie z powrotem.
Może zrobimy kiedyś jakąś małą rewolucję?


lucky luz

Ostatniej nocy byłam martwą szamanką
ułożoną na wzgórzu, gotową do spalenia.
Miałam się ulotnić do nieba, śpiewali o tym
wszyscy, co z czcią obsiedli stos czekając

wiatru, by mnie podpalić rytualnie
i rozwiać w pośmiertnym tańcu. Pożegnać.
Taki sen dobrze zapamiętać, wykorzystać
chwile, kiedy możesz kołować nad sobą

jeszcze cielesną, w jednym kawałku, ciepłą
i znajomą, mimo śmierci wciąż pełną mocy.
Kiedyś, gdy to nadejdzie, żeby mnie zabrać
- czasu zabraknie, na taką lucky luz jak teraz,

kiedy po raz kolejny kartkuję noc spokojnie.
Nie drżę, nie uciekam, przeglądam śmierć.


niepełne rozwarcie

Mówiła sobie: żyj ostrożniej, ale zanim
pojęła co to znaczy, wypadła na zakręcie.
Dzień ledwo się zaczął, a już skurczył
raptownie, zeszła się z nocą

i obie zapadły się pod ziemię.
Nic tu nie boli - miękko i ciepło, oczy
śpią głębokim snem. Nasłuchuje i dotyka,
wyławia zapachy. najpierw swój, najbliższy.

To może się udać - mówi do miękkich ścian,
a one rozsypują się pod ręką, ustępują miejsca.

Ciekawe, czy mogłabym tu zamieszkać - myśli.
Urządzić się po swojemu, przemalować tę ciemność,
by nie zarastała oczu. Podlegać tylko sobie.


ślimacz ślimacz

Tutaj wszystko ci się rozsypie.
Znajdź przytomniejsze miejsce, okop się
i nie czekaj. Póki nie pogubiłeś nasion,
urządzaj ogrody tam, gdzie woda popłynie
rozrzutnie, pod skórą wystąpi z brzegów
i oboje staniecie się poświęceni, spokojniejsi.

I niech to nie dzieje się w mgnieniu oka,
nie dzieli na cykl wzrostu i niecierpliwego zbioru.
Zacznij ufać słońcu, ono nie jest na każde
skinienie, bo inaczej się skurczy i wypali.
Nie popędzaj niczego, niech się dłuży.

Wszystko i tak trwa
krócej niż śmierć.


w ogóle nie chciałam umrzeć

Myślałam, że się nie przyzwyczaję, pierwszej nocy nie zasnę

Chcę, żebyś wiedział, że jeszcze nie marznę,
mam wszystko co trzeba, jest wygodnie.
Tylko za cicho. Stąd tamte strachy, by przyjść,
poznać spokój tego miejsca, znaleźć swoje.

Jak ta dębina pachnie. Jeszcze oddycha,
nie wie, że nic już z niej nie wyrośnie.
I ja nie wiem, ale teraz nie muszę się spieszyć.
Dziwne, że po śmierci wciąż jestem śpiąca.
Nic się nie zmieniło, tylko budzę się chętniej.

Nie chciałam umrzeć pierwsza ani druga,
w ogóle nie chciałam umrzeć. Niepotrzebny
bunt. Dlatego dzisiaj ten sen, żebyś się nie bał.


pieśń o ziemi z dna mioceanu

Dzisiaj popłynę, zanurkuję w głąb, by dać
odpocząć płucom, zatopić wzrok, rozmazać się
gdzieś na dnie, napęcznieć jak gąbka.

Krajobraz nie jest łagodny, ale wszystko rusza się
płynnie, jedno o drugie ociera, czasem wessie miękko.
Nikt i nic się ciebie nie boi - jesteś nieco większą rybą,
podwodną wyspą i jeśli nawet ujrzą w tobie obcą linię,
nie wzbudzasz zdziwienia. Po prostu przypłynęłaś stamtąd.

Jak dobrze razem z nimi nie mieć głosu, nie wymawiać
wszystkich imion, nie dźwięczeć. Akustyka oceanu,
odważę się powiedzieć - nieziemska - wystarcza,
by zrozumieć. Gdybym wiedziała wcześniej,
wzięłabym ze sobą das Lied der Erde Mahlera.

Ciekawe, ile trzeba czekać, by wróciły na dno splecione
luźno tony, wynoszone falą pod powierzchnię.
Zasłuchani patrzymy w górę. Jeśli ktoś twierdzi, że ryby
nie słyszą - znaczy, że nigdy tu nie był. Nie mógł być.

W tym pozornym chaosie sprawy rozstrzyga się łagodnie.
Przestrzeń przenosi mnie zależnie od prądu. Czasem,
gdy woda westchnie zmęczona, wzbijam się, ale wracam.
Zawsze wracam - do wszechmokrości, do głębi.


wycięty w ciszy

Tylko jeszcze tutaj maleńcy starcy okrążają
wypieszczone skwery, by nie podeptać trawy.
I ona razem z nimi nieboleśnie okrąża każdy świt.
W takim miejscu cisza nigdy nie jest przed czymś,
czas uciął sobie drzemkę i nie narzuca nikomu.

Przyszła tutaj, bo przestała słyszeć. Pierwszego dnia
znalazła wycięty w ciszy oddech. W drugim zbierała
zachłannie jak dojrzałe owoce - nocne pomruki
ojczulków, szmery ojczenaszek, burczenie tłustego
kota po powrocie ze służby w spichlerzu. Spijała.

Łoskot wypływał z niej powoli.
Kiedy wypełni się tamtą melodią, znów ucieknie.
Oni to wiedzą. Jej maleńcy starcy, szare wróble,
do których i tak powróci, by ją nakarmiły.


bękarty

W tego lekarza bawić się
z tobą nie będę. Póki nie wiem
co mi dolega - jestem zdrowa.

Urojenia z przerzutami.
Jak zmierzyłeś ich natężenie?

Piszę palcem w powietrzu
rzędy słów, szkicuję czyjś profil.
Ta niewidzialna płachta ma pamięć
absolutną. Kartki giną zaczęte,
a tak - gdzie posieję, tam zbiorę.

Mógłbyś być ojcem wszystkiego,
co urodzę. Trudno mi będzie samej
wychować to, co wymyśliłam.


jak nasze koty

Coś się u nas zmieniło - powoli
wygładza się rytm tego domu, odkąd
jest w nim więcej zwierząt niż ludzi.

Bałeś się jazgotu, obcych zapachów.
No i zazdrość. A popatrz co się stało:
na czterech łapach wróciło to,
co zgubiliśmy kiedyś.

Bierzemy lekcje szczekania
wgryzając się w ich język.
Bardziej elastyczny niż nasz,
mniej warczący, bardziej ludzki.

Razem zrzucamy sierść
i już nie jemy resztek ze stołu.
Odnajdujemy siebie łatwo,
bo zaznaczamy swoje miejsca.
Przestaliśmy się z tym kryć.

Czasem tylko jak nasze koty.


kobietę trzykrotnie upadłą stać na wiele

Powiedzmy, że lubię żyć intensiff.
Nie pytaj o szczegóły, tylko obserwuj.
Potem mi powiesz, co było nie tak,
bo jak zwykle nie mam czasu na postoje.

Trzy wstrząsy mózgu, to tylko zwykłe przypadki.
Cóż - człowiek jak upada, to raczej na głowę. Ktoś
powiedział: po każdym upadku przybywa ci talentu.
Nie wiem, co miał na myśli, ale to było miłe.
Głowa i dusza szybciej się wtedy goją.

Spokojnie - większych wstrząsów
już nie będzie, ale uważaj.

Te szpitalne kwity to dobre alibi, gdyby
mnie poniosło. Kobietę trzykrotnie upadłą
stać na wiele. Rośnie jej apetyt, zaostrza smak.
Nie, żeby zaraz szał mamuta. Po prostu nic już
nie umiem powoli - spać, jeść, kochać. Inny napęd.
Dlatego musimy zmienić sobie instrukcję obsługi.
No i jak chcesz - nauczę cię fruwać.


lubię z tobą uśpionym uprawiać

Zaszurałeś, zatupałeś wszystkie kąty,
każdy kawałek wspólnego nieużytku.
A dzisiaj chcę być łagodna i miękka.

Murowana kandydatka do nagrody pokojowej.

Zróbmy tak: ułóż się wzdłuż, to ci wydrapię
na plecach haiku albo ile się zmieści zwrotek bluesa
żeby cię uśpić. Niech wulkan zapadnie w sen, a sen
nadejdzie. Przeciągaj się, śpij i lśnij - a ja ozdobię
twoje ciało niewidzialnym tatuażem. Jak krótko
żyją pod palcami sprośne obrazki i słówka.
Sztuka ulotna, literatura ciała, senne malarstwo skóry.
Lubię z tobą uśpionym wyprawiać takie performanse,
to mój ulubiony system centralnego ogrzewania.

A ile się przy tym nawyobrażam.


fiś

Wysuwam język, śnieg topi się jak na patelni;
co może bardziej smakować niż chwytanie
w biegu kruche wafelki prosto z nieba? Pycha.
Przydrożny salon masażu, błotne kąpiele stóp
w rozgrzanych kałużach, prysznic z pękniętej
chmury i ta rozchichrana radość, infantylna
na maksa i jeju jak mi z tym dobrze.

Ile mości garnitury i wy wielebne garsonki, trzeba
waszym zdaniem mieć lat, żeby zacząć leczyć fisia?

Wyobraź sobie Stasiu, że ta wariatka mówi juhu
i nosi się za krótko. Czy wiesz, że u naszego Kazia
na imieninach jadła rybę palcami? Porażka!

Karuzele, wrotki-wędrowniczki, plażowe kokardy,
jazdo na tyłku z zaśnieżonej górki, czemu się mam
was wyrzec? Za wcześnie urodzona dla nadętych,
też mam się nadąć, kroczyć zamiast biegać?
O, do cholery, finito! Z daleka od mojej metryki
dziadki - równolatki. Wasze kalesony i migreny,
moje latawce i cudne manowce. Mój fiś, wasze ą, ę.

W parku sztywnych z wami jakoś mi nie pod rękę.
Za wysokie obcasy na moje nogi. Bez dwóch zdań.


jeszcze wam kiedyś za to zaszeleszczę

Lekko wspięta na palcach idę
na ważne spotkanie - stylem
motylkowym dodaję sobie pewności.
I choć stawka nie większa, niż życie,

to może być przełom w pani życiu.

Tyle wyczytałam z podeptanej ulotki.
Dzisiaj skreślam siebie na chybił trafił
i podwajam stawkę. Dotąd było dobrze,
gdy coś się zwróciło. Beztrosko toczyłam się
po drodze, ciułałam drobnymi. I nagle klap.
Wystarczy, pora na osobiste konto.

W poczekalni tłok. Styl motylkowy zmieniam
na początkującą żabkę, przyznaję sobie bonus
za bezczelność i wciskam bez kolejki.

Wchodzę. Trzymajcie za mnie kciuki,
jeszcze wam kiedyś za to zaszeleszczę.


wydobądź mnie

Nasze oczy dzisiaj nie odpoczną,
będą się śledzić nawzajem.

Ciało - pustynia. Nie licz na fatamorganę.
To obszar ciemności, gdzie indziej trzeba
szukać źródła wody zdatnej do picia.
W okolicy pępka ożywi się wahadełko
i tam będziesz kopał studnię, która cię ocali.

Na razie błądzisz, ale to jak nigdy sprawia
mi przyjemność. Piasek wilgotnieje,
zbija się w grudki - przestaję być sypka.
Dłonie i język potykają się o ruchome wydmy,
łagodnie spadają w przepaść brzucha.

To wyjątkowo piękne wpadki, katastrofy
bez ofiar i śladów walki o przetrwanie, bo wiesz,
gdzie mnie szukać i jak wykopać z tej czerni.


zgaśmy ten dzień

Zbyt długo czekał, w końcu wygasł.
Zderzenie czołowe z powietrzem, pękła
czaszka i świat wdarł się do środka ze świstem.

Pozamiatane.

Nie tamuj ruchu, odejdź na bok,
niech wypłynie smoła. Zastygnie nie
w tobie, jak zbędny odcinek chodnika
w miejscu, gdzie nie ma drogi. Obok.

Ja jestem twoją drogą.

Układam się kostka przy kostce,
przed zakrętem wybrzuszam - zwolnij.
Przy znieczuleniu miejscowym nie ma
bólu, jest strach. Zaciski na brzegach
ran, to tylko zimne dłonie. Dziwne uczucie,
że ktoś ogląda twoje bebechy i może
przypadkiem zahaczyć o serce.

Wystarczy na dzisiaj.

Zgaśmy ten dzień. Szwy muszą
się wyspać, ślady utrwalić.
Rano obejrzymy miejsca po martwych
tkankach, pomyślimy co dalej.


aferzyści

Mówi: pamiętaj o korzeniach,
on patrzy obleśnie, wiecie gdzie
i dyszy: to jest moje źródło, wsuwa
rękę - ćlam ćlam wysapuje tłusto.
Bo w życiu, jak w tandetnych
filmach - oni dzielą się na gracje
i wrednych tłuściochów,

na perfidne zdziry i spolegliwych
ciapków. Inne podziały są szarobarwne.
Szkoda, że remis w związku nie ma wzięcia
w sztuce. Już tak ze sobą mamy, że broń cię
panie, by zamek pasował nam do klucza.

I tak - zamiast ułożyć się w kostkę,
tworzymy mafie, płodzimy aferzystów,
pracujemy nad bronią domowego rażenia.
A czas ucieka. Pomarszczona terrorystka,
wyleniały snajper, zardzewiałe karabiny.
I Rzym i Krym, gdzie nie zdążymy. I my.


rechot

Obudziłam się na ulicy bez nazwy,
ciemno, mokro i goło, głowa
jak karuzela. Nocne żaby siadły
wokół po turecku. Radzą.

A trzeba było kuglarzyć? Musiało się
błyszczeć? A pierś po co z przodu?

Rozum się sfilcował,
stres poszedł w biodra.
Zapomniałam skąd wypadłam, i jak.

Może z żabami naprzód iść, jak
to szło? Przypomnij mi ten rechot.


no

Najgorzej, gdy zawiedzie system awaryjny;
z uporem naciskasz guzik po guziku
i sprawdzasz, czy stara ciotka melancholia
nie depcze ci po piętach. Pokój się wydaje
za duży na ciebie jedną, taką rozedrganą.

Lubisz być głodna na ten temat, mięciutka,
posapująca, prawda? Nie czekaj, spław ciotkę,
naprzeciwko urządzają wieczorek zapoznawczy,
tam napłacze się z kimś tak jak lubi, a ty
wyostrzaj się na niego, przywołuj smaki
i przełykaj ślinę, bo niedługo przyjdzie.

Czujesz, że tej nocy zapolujesz ostro;
gdy wejdzie, sięgniesz jak po swoje,
dzisiaj ty się będziesz wgryzać w jego
zaskoczenie, twarda i nieustępliwa
przeprowadzisz po nim armię mrówek,
póki nie zmięknie, nie osunie się leniwie
i nie powie ci, że taką cię kocha.

A ty zaśmiejesz się i powiesz: no.


mieć do kogo szeptać och felipe

Na jakiś czas odłożę siebie na bok, roztopię. To przez
tę zimę. Zamykam się na cztery spusty i marznę.

A ja taka ciepłolubna kobieta. Ile słońca - tyle wezmę.
Gdyby tak polatynosić, tych wąsów czarnych poskubać,
poczochrać, mieć do kogo szeptać och Felipe, zafurkotać
falbaną, gorączkę wystukać obcasem i drżeć, gdy śniady
Jose z kącika ust wykradnie lśniącą kroplę porto.

I rozhiszpanić się bosonogo na plaży z białozębnym
cavalerro, wytańczyć z siebie głód, chłód wyklaskać,
przytulić nagrzane ciało, a potem opaść miękko na piach
i już cicho, żeby słyszeć jak Jessie Cook gra azul
i mówi - posłuchaj jak o tobie miadonna gram.

Odłożona, leżę bokiem, roztapiam się. Kiedy zmarznę,
znów odpłynę, może na grecką albo inną ciepłą wyspę.


pataty

Czy w pozycji sześćdziesiąt dziewięć
ma znaczenie, które z nas jest
szóstką, które dziewiątką?

Życie nie naoliwiło ci jeszcze
zawiasów i czy schody tak skrzypią,
czy nadęta orkiestra stroi się w tobie
na święto urojonych dziewic, wie tylko bóg,
wie co nieco para uszu.

Mnie wszystko jedno, mogę być po
przecinku albo podkreślona na czerwono.
Nieskazitelność jest jak zmarzlina.
A ja nie chcę być nogawką, podciąganą
po to, żebyś się brzydko nie wypchał.

Wóz czeka, a konie w stajni. Sam nie
pojedzie, bo w dodatku nie z górki.
Koniu, koniu, bo idę do domu.


człap story

Gdzieś w zakamarkach zbiera się kurz,
taki rodzaj lepkich śmieci, co wdeptują się
w ścianę skóry i już są. Hoduję ten brud,
a mój gorszy lewy profil zatyka nos
i znowu mamy ciche dni. Kiedyś chciałam
być sterylna i zobacz - ile mnie ubyło.
Tamta papka, język na diecie - pozbawił
nas wszystkich smaku. Jaka karma, takie
gówno. Przestaliśmy sobą pachnieć.
To, co zostało, uczy się człapać środkiem,
człapać w swoim imieniu. Człap. Albo: człap.


kicha

Znowu zaliczyłaś od życia z bańki.

Powiedz mi - ile razy trzeba cię uderzyć, żebyś
oddała? Taka odrealniona możesz być tylko tam,
gdzie nagość nie podpada pod paragrafy. Poszukaj
tego miejsca, musi gdzieś być. Ale to nie tutaj.

Jej światobliwość bardziej odblaskowa
niż byle szmira - szczerzy neonowe ząbki.
No pięknie, kurwa, pięknie - dokarmiaj sobie
tego jeża i niech cię zalewa. I tak wszystko
spłynie, tylko smród zostanie. On nie zabija,
przyzwyczai się do ciebie i wniknie.

Straszna kicha naokoło.

Prawdopozorna demonstracja jak oddzielić
mięso od kości, żeby nie bolało.
Jak się sprzedać, by wyciągnąć więcej,
niż cena wywoławcza. I jak się nie upieprzyć.

To plan na brudno na najbliższy miesiąc.
Potem się zobaczy, najwyżej wypierze.


jasnowidzę

Zapisano w księdze podróży:
spotkałem tutaj mieszkające nocą słońce,
senne huragany, zmęczone i uległe.
Krótkie notatki szarpane pośpieszne,
rzędy wykrzykników, kleksy.

Schodził coraz niżej oddychając szybko,
rozrzutnie. Zakręty znikały po omacku.
Kiedyś był pewien, że to prosta droga, ale
to co zwykle przeszkadza, przymykało oczy.

Taki z ciebie jasnowidz, a nie wiedziałeś,
że ziemia, to zatopiona w morzach wyspa.
Idę za tobą, ale nie słyszysz - nie ma mnie
w twoich wizjach, tych kolorów i rzeczy
też nie ma. Widzę je pierwszy raz.

Czy one urodziły się przed chwilą, a może ja dopiero
przychodzę na świat? Wszystko jedno. Odkąd jasno
widzę - rozsiewam się, czekam z nosem przy ziemi.


boże dziecię mój Jasiu

Trawa na mnie patrzy - mówi
- chciałbym na niej zatańczyć.

Coś ściska gardło,
szczypie w oczy. Tańczymy.

Słuchaj! - krzyczy,
chmury do mnie mrugają,
uwiążmy je, żeby nie spadły.

Wędrówki z Jasiem polne,
modlitwa i spowiedź,
korepetycje z wyobraźni.
Nie słyszysz, że ten robak płacze?

Obserwuje mnie ze współczuciem:
to nic, nauczę cię wszystkiego,
dziewczyny są głupsze od nas,
takie małe i jakieś śmieszne.

Chcę, żeby mnie wszyscy kochali
- mówi szeptem, patrząc
niebiesko zza grubych szkieł.

No, Jasiu Jasiu - przytulam go.
Spokojnie, moje słońce,
ciebie nie można nie kochać.


odobłąkam

Piasek spod powiek, drzazgi zza paznokci,
wodę z ust i kule spomiędzy żeber
wyjmij mi, człowieku.

Jesteś czysta jak dziecko,
Agnieszko, córko Heleny, która ledwo
narodzona - postanowiła umierać.

Poczęta - byłaś kolejnym dniem agonii,
wstydliwą chorobą, gwałtem
na kryjącym się w ciemności ciele.

Znam cię tylko ze zdjęcia, mamusiu,
zapomniałam cię inną, a ludzie mówią,
że byłyśmy ze sobą długo.

Która z nas kłamie, która z nas
jest Agnieszką, kto jeszcze jest we mnie
i wyje z bólu cudzym głosem?

Uciszyć ten hałas, wystudzić poparzone
ciało, niech te konie tak nie pędzą.
Dobudź mnie, uprzytomnij.

Jesteś Agnieszką, córką Heleny,
która umarła na dobre.
Zrodzona, a nie stworzona

na podobieństwo - przez tę biedną,
masz po niej szare oczy.
I tylko to pamiętaj.


trzy razy pe

Ksawery.
Mężczyzna z takim imieniem
powinien być dostojny od urodzenia,
współżyć, a nie bzykać co popadnie.
No, panie tego, rżnęło się krasawice
aż iskry szli, człowiek był pasowny
w każdym szczególe, to jak do ula frunęli.

Plamiaste damulki popiskujące dziewczęco
dawno przestały się rumienić, zapomniały.
W zatęchłej kawalerce ich absztyfikant
skrzeczącym głosem puszcza zżółkłe pornole.
Poza tym wszystko się sypie: farba z sufitu,
cukier na ziemię, przecieka pamięć.

Kino po sąsiedzku, przez płot. Wstyd
się przyznać - wpadam tam na krzywego.
Popłakać, posprzątać, pochichotać.


wizjer

Buduar hrabiny de Kuku tonie
w pleśni. Lustro zaklęte w trzydziestym
trzecim zakrywa łysinę, faluje kłębowisko
loków, usta oblizują się łakomie.
Zbita żarówka sprzyja szaleństwu;
rozrzucone na kanapie psy nerwowo
gryzą kokardy. Zapomniało się.

Jaśnie pan nie bierze udziału w podróży,
ale nie przeszkadza. Odkąd przestała być
daniem głównym, podjada ukradkiem
między posiłkami, chce jeszcze pożyć
deserowo. Nogi same chodzą,
głowa nie opada. Parada grymasów,
rzadko jakiś dźwięk.

Śmierć podgląda ich przez szparę,
czasem parska rozbawiona.


zasiana makiem

Okutana w szale, bo zimno, siedzę
w zasianym makiem ogrodzie. Nikt tu
nie zajrzy, to pewne. Skulona nad wodą
zapuszczam wzrok w to, co za mną.

Nie zapędzam się w rejony z cyklu
co by było. Chłonę spokój tego stawu,
do którego liście przyklejają ostatni w tym roku
witraż. Lubię, gdy ogród przejrzysty i przecież
brzydki o tej porze, jednoczy się ze mną szarością
traw i moich szali. Póki tu jestem, niczego mi nie
brakuje, nic nie zakłóca sam na sam z minionym.
Czy to święta, kolejne narodziny, a może
urodziny tak mnie rozładowały?

Zresztą przyszłam tutaj tylko na trochę.


widziana litrami odrzuconej krwi

Mówisz, że robisz się coraz gorsza, że to wina mojej
krwi, bo rzadka i nieprzyjazna nawet dla komarów.
A dwa er ha minus zamyka ci do mnie drogę,
w każdym razie - to oficjalne usprawiedliwienie.

Widziana litrami odrzuconej krwi - nie dziw się,
że z trudem układam się w całość.
I lęk, by się nie skaleczyć, skoro to nie mnie,
a innym rany mogą się nie zamknąć.
A jeśli ktoś tylko tej krwi potrzebuje?

Kiedy obniży się poziom gniewu, przetkam
wypełnione kanały i przetoczę się do ciebie.
To będzie wstrząs, wiem. Ale zobaczysz jak to jest.


droga do ciebie to jedyna którą znam

Tak tu jasno dziadku, a nie wiem
gdzie jestem, kim są ci ludzie,
czego chcą. Kręci się w głowie,
czyjeś oczy - chodzą za mną i żądlą.

To nie ludzie dziadku, to ludojady.
Chciałam uciec, ale wszystkie wyspy
już zajęte. W tym chaosie nie wiadomo kto
na kogo zastawił pułapkę, jak rozpoznać
w tańcu przewodnika. Z każdego gardła inna
sączy się melodia, każdy modli się inaczej.

Rozdzieliły nas sprawy różnej wagi,
ty kochałeś dęby, ja dębowe ławki.
Kiedyś mówiłeś, że przyjmie się wszystko
co posiejesz. Pozwól mi tu wrócić,
usuń to co uschło, ukorzeń i przesadź.

Droga do ciebie, to jedyna, którą pamiętam.


niepamiętliwe matki wieloramienne

Nikt nie pamięta, kiedy pojawia się.
Usiadła na widocznym miejscu,
żeby łatwo ją było znaleźć. I była.
Jak wielki dom z kątem dla każdego,
z otwartymi okiennicami serca, zbierała
porzucone na poniewierkę ptaki.

Matka wieloramienna, miała przepastne
kieszenie na małe i wielkie grzechy.
Zamieniała je na niewinne potknięcia.

To nie wy jesteście źli - tłumaczyła
uparcie, a oni rozgrzeszeni, zasypiali
spokojnie. Budziła się matka matek
dla każdego, kto szukał kryjówki.

Pamiętam, kiedy zniknęła nagle.
Została po niej góra gruzu, wybite okna,
połamane okiennice. Trawa bieliła się
od puchu po wypierzonych ptakach. Ktoś
widział, jak odchodziła nocą - utykając.

Rozgrzeszani łatwo, kochani za wszystko,
rozebrali ten dom do ostatniej cegły i uciekli.
Ona pewnie szuka już nowego wzgórza, gdzie
usiądzie na widocznym miejscu i zaczeka.

One już takie są.


czy jak ma się talent, to się o tym wie?

Przepraszam, że ja z takim drobiazgiem do pana,
że po nocach wydzwaniam. Dopiero pan wstał?
A ja spać nie mogę. Wszystko przez ten talent.
Czuję, że jestem zdolna, ale chcę zapytać:
Czy jak się ma talent, to się o tym wie?

Mam tak ze sobą, że często mnie ciśnie coś.
Taka obręcz na czole, powiedzmy. Wtedy nogi
same mnie niosą, jakaś proszę pana siła gna,
kartki szeleszczą, pióro proszę pana skrzypi
i ręka jeździ od brzegu do brzegu. O Chryste. Czytam
to, wie pan - zdumiona, że ja takie coś mogłam.

Bo na kartce jest wiersz. I on jest znienacka.
Nie planowałam go, skądże. Na przykład ostatni,
to mnie aż przeraził, bo był straszny taki, a ja
od dziecka optymistyczna. Przeciwnie, proszę pana,
- bardzo na poziomie, przerzutnie, metafory, tytuł
przepiękny i bardzo nowoczesny z wyglądu.

Oj, dzwonię, bo mam zgryza z tym talentem.
Chciałabym wiedzieć, czy go mam. Jak to niech
inni zdecydują? Dopiero się zacznie. Mieć talent
publicznie zatwierdzony to znów nie aż taki cymes.
Od razu czegoś od ciebie chcą, a jakie wymagania.

Nie ściemniam, ale o sobie wolę decydować sama.
Talentu nie wolno zmęczyć proszę pana. Wolny strzelec.
Po co dzwonię? Tak sobie, bo nie mogę spać. A z tamtym,
trochę - jak pan mówi - ściemniałam, bo swoje wiem, hehe.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz