poniedziałek, 19 stycznia 2015

Proszę nie płakać




Szczawiowa

Gówno mnie obchodzi to, że jestem
stara. Może nawet lepiej, że cofam
się wcześniej, kiedy jeszcze widzę
i ruszam się z wdziękiem. W dobrym
stylu się toczę, w towarzystwie siedmiu.

Republika mojego dzieciństwa
rozprawiła się z brykającym
społeczeństwem – wprowadzając
obowiązek szkolny i karty rowerowe.
Z lasu odeszli wszyscy czarodzieje,
poznikały nory, zasypano ścieżki.

Swój bunt wyraziłam tym,
że nie urosłam, w piwnicy założyłam
partię krasnoludków – po latach,
w gazecie, gdzieś na pierwszej stronie
– moje zdjęcie i order za ten akt odwagi.

Dlatego – wypraszam sobie.

To wystarczy

Nareszcie masz spokój.
Docierają tylko dźwięki,
które nie kaleczą.
Gorączka zagroziła tkankom,
ale każda może się odrodzić.

Nie było dobrze.

Ostry nieżyt dróg życiowych
nie doczekał się rozpoznania.
Ale dałaś radę – z tego, co drążyło
tunel w głowie, zrobiłaś odtrutkę.

Daję ci za nią małego nobla.

Przyprowadzę tu innych, tych
nieposkręcanych, ogłuszonych,
co chrupią tabletki na spokój,
jak dropsy. Wszystko im opowiedz.


Brudnopis

Opracuj mnie, bo jestem słaba
w scenariuszach, za dużo pustego
miejsca, a scena nie lubi samowoli.
 Sklecić z siebie średnio udany plagiat
– mogę nie wstając z łóżka; te nikomu
niepotrzebne bajki szyje się z metra.

Trzeba mi wpleść temat, dopisać
muzykę, może rozwinie się akcja
i ktoś weźmie we mnie udział.

Tylko oszczędź puenty, następnego spięcia;
i tak składam się z samych zakończeń.

Kąt najprostszy

Płochliwa, nieufna jak królik; takie
kobiety widzi się do pierwszego
rzędu – dalej już tylko domysły.

W kąty świat dociera pocięty na kawałki,
jest jak w małym sklepie kolonialnym
– mydło i powidło, w zasięgu wzroku
wszystko, czego potrzebujesz, na co cię stać.

Reszta okoliczności życiowych streści się
sama, ulotni. Zostaniesz przy swoim, bez
żalu, że znowu gdzieś nie zdążysz uciec.

Przejście

Idę przez białe i sypkie; między stopami
coś się przesiewa, zostaje za mną. To nie ślady,
pod palcami czuję delikatny wzór, jak na opłatku.
W tej bieli nie ma zakrętów, ale znów gdzieś
skręcam. Czy był jakiś sygnał, niesłyszalny
rozkaz, znak albo siła, której jeszcze nie znam?

Nie ma nieba na ziemi, może jest pod spodem
i dlatego krążę. Jeśli oślepłam, straciłam kolory
– rąk mi zabraknie, żeby się dowiedzieć: czy to
ja idę, czy stoję w miejscu, a wszystko mnie mija?

Zaczynam dotykać – głowa i ramiona, potem
brzuch, wreszcie stopy. I żadnych skojarzeń.
Nie wiem, do czego się odnieść, z czym porównać.
Kim jest ta biało – biała plama, kiedy się zaczęła?

Czy ja się dotąd tylko sobie śniłam?

Pilne

Jest u siebie w zamkniętym pokoju. Światło
zgaszone i cisza – gra w nieobecność; odchodzi
nie ruszając się z miejsca – nic tu po mnie.

Dzisiaj lato wróciło na jeden dzień; zabiorę się
z nim bez świadków, o zmroku. Pójdziemy
brzegiem rzeki i każdy, kto zechce, może z nami
pójść. Będzie jeszcze cieplej i nikt nie wystygnie.

Czekam, aż nadejdzie wieczór i nucę piosenkę.
Pierwszy raz ją słyszę. Jakaś śmieszna jest i nie ma
refrenu. W końcu coś się nie powtarza.

Uczę się drogi na pamięć. Ciemno już.


Gdzieś tam

Twarz jak krajobraz późną jesienią.
– mało światła, resztki ciepła.
Uciekaj stąd i nie patrz. Daleko.

Kiedy się kryjesz przed człowiekiem,
szukaj ciemności tam, gdzie nie zdradzi
cię zapach. Może głębiej, może wyżej.

Mówię ci o tym, bo chyba byłam kiedyś
w takim miejscu. Dziwna samotność
– człowiek ukryty pośród reszty.
Wróciłam stamtąd zaszczepiona.

Nie wiem, gdzie to jest. Szłam po śladach
wiatru, był początek burzy. Spójrz na mnie,
może znajdziesz fragment zagubionej mapy.

Tyle

W ruch poszły języki, słowa nie bronią się;
ogłuszone – utknęły pomiędzy.
Wszystkie rozmowy odwołane.

Ta cisza przyciąga krewnych z drugiej ręki,
będziemy się bratać, wymieniać adresy,
a podobieństwo rysów pojawi się z czasem.

Jest jeszcze we mnie miejsce na coś, czego nie
znam, na kogoś obcego, który nas nie zwiąże.
Chcę się znowu dziwić, mieć dobry powód

i parę słów pod ręką.

Coś bym

Kolejne gdzie indziej wykreślone,
kontynentów nie przybywa, wszystko
gęstnieje. Coś by się podbiło, nazwało
swoim imieniem. Wsiałabym się w inną
ziemię, bo na swojej nie wyrosnę.

Nie każdy zmieścił się w mojej pamięci,
dlatego tak mi pusto.


Concerto d’hiver

Słońce kaleczy zaśnieżone wzgórza, złazi
im skóra. Z rozmiękłych szczelin wyszła

do światła – zbiegnie kamiennym zboczem,
górskie rzeki uwolni, niech płyną

i będzie koncert spuszczony z łańcucha
– górne partie nie rozsadzą szczytów, a ty

z dala od krawędzi – zsuniesz się do niej
i będziesz jak prąd, jak ogień palący, może

nawet popłynie krew, kiedy jej dotkniesz.
Nie musisz kochać od razu, to się zdarza,

ale nic nie mów, tylko patrz, jak się toczy.

Dzień spuchlaka

Przychodzi bez zapowiedzi, żadnych znaków,
przyczyny. Powiedzmy: budzę się, noc
bez zobowiązań, sen przyrodniczy.

Ledwo oko zaczyna łykać światło,
a już myślę – o czym tu dzisiaj popłakać?
I wszystko będzie się tak smarkać
do wieczora.

W tym stanie mogę najwyżej wzmacniać
ceremonie pogrzebowe albo wchodzić w duo
lamento, ze świeżo rozwiedzioną sąsiadką.

W takie spuchnięte dni, lepiej nie wypływać
na szerokie wody. Kiedy przestanę padać,
poczekam na słońce.

Ujście

Usunęło się morze, odpłynęło, zostawiło na dnie.

Jeszcze wszystko wilgotne i bujne. Ciała
wielorybów falują jak ogromne, srebrne
wydmy, zdążyły tu przypłynąć wszystkie.
Oddychają swobodnie – nie chcą się bać.
Morze do nas wróci, bo nigdzie się nie zmieści.

Słońce już nie jest mokre, nie zanurza się,
żeby dotknąć – wtedy grzało, dzisiaj pali.
Szkielety ludzkie jaśnieją wśród kamieni,
dno przypomina splądrowany grób. Czemu
umarli tutaj, gdzie wszystko się rodzi?

Zobaczyła ich leżących na dnie, rozciągniętym
po horyzont – drgająca, wypełniona po brzegi
pustynia. Trzeba z tym skończyć – wejść
do morza na zawsze, dokopać się do wody.

Międzyziemie

Mam dziś wychodne, spotkam się z ulicami,
chętnie za kimś się obejrzę, może zaczepię.

Właśnie wyszłam; podoba mi się cały ten
pierdolnik, ortaliony, odblaski, trajkotanie
miasta. Nikogo nie znam, nikt mnie nie poznaje.

Liczę wszystko, czego jest więcej, niż jeden.
Nie wiedziałam, że aż tyle tego może być.
Chyba wrócę tam, gdzie zawsze byłam.
Kogo mogę zapytać, jeśli na pewno zabłądzę?

Na szczęście są ulice, moje psy bez kagańców.
Każde z nas ma przecież imię i swój węch.

Wokół

Stół jest czysty. Co wokół – też powinno takie
być. Ktoś kiedyś przysiądzie, oprze łokcie, potem
zacznie mówić, dostanie coś na ząb, może
wódki. Lubię, kiedy ta czystość dopełnia się
niespodziewanie. Byle się nie zagnieździć
na dobre. Samotność, kiedy jestem sama, lepiej
przylega – bywa porywająco: w czasie burzy
krzyczę i szukam miejsca, gdzie coś mnie porazi.

Panika bez widzów. Nikt nie zobaczy domowego
teatrzyku, marnie zagranej egzaltacji.

Popatrz

Choć raz zachowaj się jak człowiek,
kiedy o tobie piszę. Przecież ktoś to
przeczyta i znowu najem się wstydu.
Policz do trzech, zanim coś powiesz,
a ja ze wszystkim zdążę.

Przy tym starym, babcinym stole,
nie wypada się kłócić; nawet herbata
nie pozwala się nerwowo siorbać,
a po przyjacielsku trochę szczypie
w język, czego i sobie życzmy, bo
nie jesteśmy stronami w sprawie.

Ten stół, to dobry pomysł. Dlatego
nigdy nie chciałam go sprzedać
i nigdy ciebie zranić.

Hohoho

Jakiś zasraniec siedzi na chodniku
– maluje sobie piórka. Nie mam
nic do roboty, więc uczę się nowych
kolorów; chciałabym wypiszczeć
cały żal, ale gdzieś posiałam adres
odbiorcy. Oboje niewielcy: kogucik
i bambonierka – czujemy, że zaraz
stanie się coś pierwszego, a my
będziemy najbliżej. Nie zżera nas
duma, nie lubimy jej. Wystarcza
krajobraz sfilcowany do wielkości
chodnika, nasze małe sprawki i to,

że nikt nie wie, o co nam chodzi.

Przebarwienia

Świeci się pod skórą ziemi, jest niebiesko, niebiesko;
smród w studzienkach i wilgoć, więc się zapomina,
jak miły oku może być ten kolor. Szumi i gulgocze
– dzieje się pod spodem coś żywego – stado aniołków
buduje windę. Wypędzone z wierszy, wygumkowane
z pamiętników – palcami rozmazują pleśń na ścianach
i piszą zakazane słowa. Weterani masują miejsca
po odciętych skrzydłach, chcą zeszczurzeć, być
legendą kanałów, sprawiedliwie zarobić na wygnanie.

A młode patrzą niebiesko, niebiesko, czują się bezpańskie
i powoli tracą wiarę. Czystość uległa przedawnieniu
– choć znalezienie gwoździa uznali za cud, nie padli
na kolana, tylko przybili piątkę i ruszyli na plac budowy.
Windę budują dla swoich dzieci – chęć się znalazła i płeć.
Tylko, żeby to niebo przestało być czarne i uniosło się
kilka pięter, bo coraz ciaśniej i winda się nie zmieści.
Napiszę im pismo z prośbą o wsparcie, ale wiadomo – kosz.

I dalej wszystko niebieskie, niebieskie – płacz i cała ta reszta.

Coś wyrzucić

Są dwie metody jedzenia czereśni. Rozbierana
i razem z pestką. Nasze pestki zatrzymują się
w gardle, uderzeń w plecy nie chcemy nazywać
kolejną próbą niesienia pierwszej pomocy.

To są te dziwne dni, kiedy bliższe ciału
staje się panieńskie nazwisko i nadmetraż
w łóżku. Widzisz, jak łatwo się rozejść.

Tylko, że bez siebie zwietrzejemy, gaz się ulotni
i nie polecimy już nigdy naszym balonem.

Buu


Zimno, płacze się bez powodu
i jest się pieprzoną histeryczką.
Poddasze dryfuje jak lodowa góra,
parter niedostępny aż do odwołania.

W kucki, na przylądku półpiętra
– rozgrywa się samotność.

Kołysze tym domem jak statkiem;
kapitan daleko, załoga zwolniona.
Trochę myszy na pokładzie, i kot;
kończy się paliwo, dogasa światło.

I brzegu nie ma.

Dwuślad

Nic nie zamiera od kilku dni, ustały
kondukty wzdłuż korytarzy. Górne światło
nie razi, wydaje się nawet zbyt słabe.

Dom pachnie urodzonym właśnie dzieckiem,
malejemy od tego, wiek dzielimy przez dziesięć;
reszta mnoży się sama, raczkuje i gaworzy.

Kolejne poczęte znowu – rośnie i zaczyna
kopać. Nie możemy go zostawić, wyprzeć się.


Nie ma hop hop

Proszę o czas do namysłu. Trudno
mi tak hop hop. Co ja o panu wiem?
To nie autostop: wsiądę, wysiądę, merci.

Oferta nie jest zła. Czytał pan kiedyś,
że od czekolady psują się zęby?
Za dobrze pan brzmi jak na moje ucho.

Ciężkostrawne historie d’amours
zrobiły ze mnie jędzę. Ktoś miał pecha,
może ja. Sądzi pan, że stać mnie na sprint?

Na nowe bóle zrobiłam się nieaktualna.
Porządkuję zaległe brudy i dbam
o higienę psychiczną.

Radzę ukorzenić się w innym miejscu
– z czystej życzliwości dla pana i siebie.
Na mojej działce nic z nas nie wyrośnie.

Rozjazd

Dworzec, kuchnia wschodnia – czajnik
gwiżdże ostrzegawczo. Jeden peron,
dwa tory – czeka się przy oknie; dobrze
widać – nikt nie przejdzie ukradkiem.

Na stole chlebowe kulki – ręce znalazły
zajęcie, nieźle sobie radzą z czekaniem.
Reszta jest niecierpliwa, kładzie się
na tory i wyobraża katastrofy.

Peron zaśmiecony nieważnymi biletami;
przepustki do wszędzie – nigdzie
cię nie dowiozą. Przegapiona data i czas.
Zostań tutaj. Może coś zatrzymasz.


Nici

Nie mam do ciebie głowy

Jak pójdźka – szukam miejsc, które opuścił
człowiek. Wyżywam się na gruzach, lepię dołek
tam, gdzie kiedyś stał komin. Ciepło, cieplej
ptakom uchodźcom. Przefujarzyłeś mnie lekką ręką.

Pójdźki nie lubią nieproszonych gości. Zanim
zaczną latać na krzyż, muszą się wyhuczeć.
La triste avenu z kąta w kąt. Lepiej stąd uciekaj,
tutaj kamienie lecą ludziom na głowy.

No i zbiegła lawina, zgarnęła wszystko, co było
na drodze, tylko on podniósł się, otrzepał
i nawet się nie zachwiał, jebaniutki.

Pusto

Stłukło się wszystko, co miało być niezbite.
W konfiturze napaćkanej do szczerbatej salaterki
– wypatruję jakiegoś my, bo inne źródła wyschły.

Najbliższy ocean przyjmuje rozbitków, więc
uczę się pływać w zatoce papierowych statków.
Im lepiej mi idzie, tym bardziej wyglądam na tonącą.

Koło się nie zamyka. Odpływa.

Zamknięte

Łapię gumę – kryzys komunikacyjny
pierwszego stopnia. To najbardziej                                  
żałosna odmiana kobiety, śmigana lala
z przegryzionym gardłem. Człowiek,
jedna sztuka, stan niewidoczny. Pustostan.

Ból został w środku, kieruje bezludziem,
chce wyjść ze skóry. Pięciogwiazdkowe
piekło z klimatyzacją. Czujesz?


Pięć przed północą


Sobota, pięć przed północą, najlepszy moment
na krótkie resume. Kursantka zaspana, czujność
zerowa, uszy zalepione sennym allegro vivace,
więc zgodzi się na wszystko, przyzna się

do wszystkiego. W takim stanie jest łagodna,
można nawet powiedzieć, seksownie spowolniona.
Życzliwa na tyle, by gwałciciela, zamiast kopnąć
w jaja – łagodnie uświadomić, że to co z nią zamierza,

to nie jest dobry pomysł. Dlatego, pięć przed północą,
w dowolny dzień tygodnia, możesz przysposabiać ją
do życia. Z tobą tak już jest, że musisz coś ulepszać:
prostować prawie proste, zakrzywiać nie dość krzywe.

Nigdy ci nie mówiłam, jak mnie to śmieszy, inaczej
byś zwiał, a twoje miejsce zająłby ktoś, kto by mnie
przejrzał. Domowy teatr ma spore tradycje:
w przerwach bywamy normalni, jest normalnie.

Nasze fochy i bziki już nie do usunięcia, ale popatrz,
jacy jesteśmy fajni netto, każdy szyty na swoją miarę.

Wylew

Z wiatrem jest szybciej. Lubię, gdy
spycha mnie na boki. I kiedy wreszcie leżę
ubrudzona ziemią, wraca dawny rytm,
tylko to się teraz liczy.

W tym kłębowisku, gdzie wszystko oszalało,
spokoju nie trzeba rozkładać na porcje;
ciągle go przybywa i starczy na dłużej.
Nie miej mi za złe, że się nie podnoszę.

Wszystkie te skurcze, drgania i wylewy
– na dobrą sprawę są nieomijalne,
bo nasze ciała już z góry skazano.

Układam się z ziemią, może mniej zaboli.

Wygwizd

Wygoleni, eau de cologne – muminki
prosto z taśmy – solówki, pierwszy rząd.
Ja kontra bas, kontra cały ten zgiełk
wokół wyprężonej legii cudzomęskiej.

Gdy się dotknęło piekła i trochę nieba
albo odwrotnie – pora na cięcie. Wynajmę
ślepą ulicę; na końcu ściana i podkop
– będzie cicho jak w wieży. I przestrzeń.

Jakby co – jest nadajnik, są mrówki listonoszki,
ptaka się poprosi albo sama krzyknę.

Postrzał

Biedny, nieogolony chłopczyku – ubierz się,
nie stój w kącie jak za karę. Co miałam
zobaczyć i tak umknęło; trudno się skupić
na nagim ciele, kiedy krew cię zalewa,
że ono takie biedne, że się poddało i nie lśni.

Odziedziczony po Andżeli ze stosem
pulowerków – miałeś mnie chronić, a nie być
topniejącym w szybkim tempie spadkiem.

To inny oddział drogi pacjencie – tutaj wredna
salowa zaraz sprzeda ci kopa, nikt nie pomoże;
twój lekarz wypisał się stąd na własne żądanie.

Zostaliśmy sami. Wymawiam ci kuchnię,
wszystkie korytarze i kąty. Dzwoń do biura
numerów, poproś o namiary jakiegoś pola
bitwy. Pojedź, przetrwaj, potem się zobaczy.

Z cienia

Smutny seks bez wokalu, w zaciemnieniu,
jakby chciał się schronić przed atakiem,
w niej się schować – żeby nikt niczego
nie usłyszał. Nieme krótkometrażówki
dla tych, co robią to w ciuchach.

Korytarz wpełza do pokoju, siłą wypycha
na ulicę – tutaj z cudzym można zmieszać
swoje. Stoi na chodniku, krzykliwa
i rozgrzana, jasna jak latarnia. Plącze się.

Uchylnie

Rząd tymczasowy, jednoosobowy skład, ministerstwa
w garści. Idealnie. W poczekalni pusto, strach czekać.
Okopałam się poza strefą iks i patrzę. W oknie drgnęła
firanka – podglądasz swój naród, tych niewiernych.
Mnie jeszcze nie skreśliłeś, mam dodatkowe godziny,
by się określić – znaczy zmądrzeć.

Żaden sędzia nie uwierzy, że robisz to społecznie
i z obowiązku niszczysz wszystko, co dopiero
wzeszło. Nie przyjdę na rozprawę, nie złożę zeznań.
Dowody zabiorę, uchylę ci wyrok i zniknę.

Podcięcie

Zdarzyło się i została sama. Garaż opustoszał,
w szafach szumi przeciąg. Między nią, a nikim
udomowiony rodzaj strachu, można śmiało się bać.

Z kim nie będziesz teraz milczeć o schorowanej
paprotce i wypadających włosach – mężczyzno
bez pokrycia? Kto ci załata dziury w życiorysie?

Pójdzie się skrajem cudzych spraw, omijając
najgłębiej wyciśnięte ślady. Droga do gdzieś
nie wymaga skupienia. Można śmiało błądzić.

Nic, naprawdę

Jej facet już tu nie mieszka. Widziano
go niedawno pod mostem, w mieście A.

Przekrzykiwał łoskot, ale świadkowie
twierdzą, że było cicho. Zostawmy go, trzeba
zająć się porzuconą skórą, chętna do zwierzeń
otworzy jego pokój i biurko, pokaże listy.
Ale nie spodziewajmy się żadnych śladów.

To już inne miasto, kolejny most. Ludzie
patrzą na rzekę i każdy widzi co innego.
O czym się myśli czując nad sobą ciężar?
Schodzimy na dół sprawdzić. Kto krzyknął
pierwszy – nie wiadomo. Słyszeliście coś?

Już tu nie mieszkamy, mieszkamy nigdzie.
Nie musicie przed nami uciekać.

Różnica temperatur

Oddala nas od siebie rodzaj spokoju,
któremu trzeba będzie się poddać prędzej
czy później. Zmęczenie zażąda czerwonego
światła, wydyszy ci do ucha:
przerwij wariatko ten galop, daj odżyć.

Posłuszna swemu ciału, rozpoznaję stan
krytyczny i układam się w ciemno.
A ty? Ty nawet jak śpisz, to myślisz.
Rano wyglądasz jak gość, który

właśnie powinien się przespać i to jest
twoja drzazga, co wbiła się głęboko.
Coś mi mówi, że i tak jej nie wyjmę,
bo za jakim szczytem schowałeś się
tym razem – nie wiem.

Bąkbąk

Ilu handlarzy na tym targu, czego tu oni
nie mają; samo wciska się w ręce, sprzedaje,
jakby ją chciało urządzić od nowa.

Mogę najwyżej przeciągnąć po tobie
palcem. Jak zapiszczy – znaczy czysto.
Tyle mogłam, ale już pędzę.

Kupuję rzeczy: fotel – cóż za secesja,
srebrny nóż, szkło weneckie od spodu rwane,
portret jak autoportret, rzeźbiony klucz bez drzwi.

Targ dobity – za grosz jest bezcenne; nie dałam
ponieść się rzeczom. Nie czuj się przeoczony,
jeszcze się tu pokręcę.

Klisza

Pali w gardle, jakby ktoś podłożył ogień;
niby bezwietrznie jest, a zaczynasz się pieklić.
Nie będzie spania, siedzenia, łażenia w kółko.

Z ciałem nic nie zrobisz, odkąd stało się ciałem
obcym: głos jeszcze należy do ciebie, ale wygasa.
Niepewność, jak kolorowa chustka, która w praniu
straciła barwy – przestała pasować do czegokolwiek.

Są odpowiedzi, ale nie ma pytań; i żadnych szans
na spięcie, żadnych. Straciłaś ważność, bo urwało
ci wtyczkę. Tylko zaliczyć korbę. Pii, pii, pacynko.

Ale kolo

Lat ponad pięćdziesiąt, płeć mocno zużyta, ale
jest zarost, wyrazista grdyka, więc to zapewne
mężczyzna. Siedzi po turecku w ciasnej kawalerce
i studiuje filozofię upadku. Na podłodze rozrzucone
wizytówki: Jole, Wiole, Mariole i ta Ola, od której
złapał. Dawno nie był zziajany i dawno nie gryzł
– to go martwi. Zmarnowane erekcje, aż wstyd.
W ilu miejscach byłeś przez te lata, w ilu ustach,
eleganciku z idealnym przedziałkiem z lewej?
Kwiecisty wzorek na szlafroku – wygląda jak
dozorczyni spod siódemki, ale nie jest taki
dzielny – zbabiał i szlocha, gdy przypali mleko.
Czasem śnią mu się te kiedyś brane, wyuzdane
i gorące, ale robią to z innymi i każą patrzeć.
Wtedy gniecie nerwowo zdjęcie zmarłej żony:
popatrz, co za niewdzięczne kurwy.

Za zębami

Kiedy mówi do niego coś, czego nawet w wierszach
nie wypada, on wrzuca wsteczny i markuje stłuczkę.
Może dlatego w życiu przestało się rymować,
nie mówiąc o skaczącej formie.
Stąd ciśnienie ostatnio przygraniczne, z tendencją
do nielegalnego przekraczania. Zawał czy jak go zwał,
ale w rejonach sam na sam – stwierdza zwarcie.

I o co tyle szumu? O język, czy o pamięć,
która kogoś zawiodła? Siedzimy teraz przy stole,
przygarniając do siebie pamiątki z czasów, kiedy
słowa były zbędne. Każda z nich wciąż gotowa,
by bliskie znaczyć, wyjaśniać ciemne.


 Na drzewo


Chodziło jak pies przy nodze, uważaj kobieto, znowu
zabłądzisz. Warczało, zachodziło drogę, stawiało szlabany.
Udać, że to nie do mnie, że nie słyszę, puknąć się w czoło
i zażyć procha. Spać, spać, przespać, wykiwać tę małą
francę. Do wczoraj byłam na plusie. Rano zrobiło myk
i jest w środku, wspina się coraz wyżej, przeciska
przez zwoje i kopie. Ani się podrapać, chociaż mózg
mnie swędzi. Ono myśli, że to jego miejsce, pod czaszką
się rozwaliło i przemawia, ze mnie się dymi i zaraz będzie
strasznie, bo już kiedyś byłam rozsądna i rozum miałam
stosowny: zasiałam, podlałam, ale nie urosłam. Mów,
mów (czytaj: truj). Twoje czarne – moje białe. Twoje
stój, znaczy idź. Jestem swoja własna, zrozumiało?

Ostrożnie

To nie podziemne korytarze, szyby
wentylacyjne – to my. Trzeba tam zejść.

Zamulone kanały, pułapki, składy makulatury,
gdzie słowo potaniało, bo coraz mniej waży.
Zanim udowodnimy sobie winy, mowa obronna
poleci w dół i nikt jej nie będzie szukał, sprawa
sama się umorzy. Dlatego trzeba tam zejść.
W procesie poszlakowym, przepaść nie jest
żadnym dowodem i powodem wszczęcia.

Idź pierwszy, ja pójdę za tobą,
ale uważaj – to ostatnia zapałka.

Odpal

To wciąż tylko ziemia.
Mocno trzyma mnie w garści.
Tutaj masz wszystko.

Niech coś mnie stąd wystrzeli,
zamieni stan nieważności
w nieważkość. Może w tej próżni
gęściej i wyżej wschodzą słowa,
może każde jest pierwsze?

To byłaby krótka podróż. Nazbierać,
wrócić i rozdać wam wszystko.

Transp – plantacja

To nie mój klimat,

wciąż zmarznięta nie umiem
zimy przebiec na skróty.
Kożuchem taty dogrzewam
w sobie małą chuligankę.

Pamiętam, że każdego
lata uprawiała na policzkowych
wyspach piegi, inaczej niż zastępy
bladych ciotek, koczujących w cieniu.
Nie bała się niczego.

Wszystko było ważne i rozpoznawalne.
Uciekało się przed złym, doganiało
trochę lepsze. Dzisiaj na wyspach,
w sztucznych stawach, hoduję ryby.

Nie będę


I wtedy w nocy przyszedł las.
Ukryję cię – powiedział.
Zamknęłam się w drzewie, najniżej
jak mogłam – blisko korzeni.

Strachu, strachu, gdzie jesteś?
Nie ma mnie – skłamał.

Kiedy przypływa sen, we mnie
wszystko się budzi, tylko spokój,
ten raczej głuchoniemy stróż – śpi.

Samotność rozrosła się jak chwast
i jest coraz ciaśniej. Można do siebie
mówić, można nawet pytać, ale
milczenie najmniej boli.

Zaczyna ubywać tchu, nadchodzi cisza.
Czekam na nią, pilnując korzeni.

Soczewka

Akademia sztuk niewidzialnych,
ostatnia para szkieł kontaktowych,
na które nie jesteś uczulona: abstrakcja.

Możesz jej wykraść każde miejsce,
uwolnić przypadki, wsiać się bez pytania.

Do odpowiedzi, gdy zacznie nalegać,
dopasuj pytanie – zobacz czy przywarło,
chociaż się nie staraj, żeby
tak kurczowo i bezdyskusyjnie.

Niech mi czasem wolno czegoś nie
tłumaczyć, tylko znaki dawać, znaczyć.




3 komentarze: