czwartek, 21 lutego 2019

Jakie to życie jest krępujące (książka)

W jasno
 


Nie chciano jej poświęcić, bo zaczęła
winy rozbierać na części i za niewinne
uznać to, co w grzechu piękne. Wejście
na tę górę – miało być odkupieniem.

Widziałem kiedyś pobielane kości, lśniący
performance w wysuszonym korycie rzeki.
Jak jej nie uwierzyć, że tak właśnie było,
przecież za chwilę umrze i nie musi kłamać.

Podobno na szczycie płaskim i twardym
jak łoże pokutne – myślała z rozrzewnieniem
o grzechach, których nie zdążyła popełnić.
Tutaj miała się klarować jej zmącona czystość.

Nie mogła się jednak uwolnić od tęsknot
– wpisywała je palcami  w wilgotną ziemię,
jakby chciała zasiać tam jakąś prośbę.

Wiatr zmiatał ją ze szczytu, kierował na skały
a potem spychał na brzeg górskiej rzeki i topił
powoli, póki jeszcze żyła. Wysychały razem
coraz jaśniejsze, ze zgodą wypisaną na dnie.

 

Porosłam


Skopana, wygładzona grzbietem
dłoni, czekam na wszystko
z czego wyrośnie głód.

Wysypisko kamieni – pole niczyje.
Ani razu nie byłam tu matką, choć
każdego dnia coś przychodzi na świat.

Z odciętym pędem można się tylko
tułać, ze sobą na karku – kamieniem,
który nie umie się ze mnie wykruszyć.

 

Odbicie

Kryształowa ryba, samotna i martwa
spoczywa na bezludnej półce.
Wlewam w nią fragment oceanu;
 piasek osiada na dnie brzucha
i spiętrza się, w bólu rodząc wydmę.

Nie cieszy mnie to oszustwo,
powinnam ją rozkuć i zostawić
w spokoju, osobno samotną, jak ja.

Na dnie pustyni dwie ryby
– jedna płacze, druga chce.
 


Zamieć

Popękaliśmy, chłopcy i dziewczyny – jednych
te wstrząsy zmiotły do ostatniego okrucha,
inni opuścili siebie w pośpiechu.

Zeszli się najniżej, jak mogli i ukryli tam, gdzie
horyzont nie odwraca się do nikogo plecami.
Podobno jest takie miejsce, o którym mówią,
że tylko tutaj odprawia się samoleczenie.

Każdy drąży własny tunel i przechodzi
na drugą stronę, niosąc w sobie jakiś ból;
taki, co czasem zabija, choć wciąż jest czucie 
i puls. Umarło w nas tyle, że można z tym jeszcze
żyć. Uprawiać teatr kukiełkowy i zbierać oklaski.

Zamiast wszystkiego

Kiedyś miałam dom, już nie chcę

Mogłabym zapytać: co dalej,
ale nie wolno ciągnąć się za język,
kiedy ostatnio taki łatwopalny
i aż go nosi, by podłożyć ogień.

Ciało mną potrząsa, wmawia, że jest
chore – ignoruję ból i próby omdlenia
– nie odpowiadam na zaczepki.

To, co się psuje, nie dotyczy ciała;
niech ono zrozumie, że stało się obce
i w innym miejscu  wyleje się krew.

Ból nie jest już moim obowiązkiem.

W zaparte
 


Nadeptali, nanieśli błota, ktoś to kiedyś
posprząta, wymieni powietrze i będzie
udawane, że tu nikt nie mieszkał
i wszystko na mnie czeka. Z tyłu ledwo
żywe dni, z przodu natarczywa ciemność.

Pęknięte lustro przecięło mnie na pół, jesteśmy
dwie osobne, karmione krwią z jednego źródła.
Podział jest nierówny, moja nieparzystość
przeciągnęła na swoją stronę to, co oddycha,
rozrasta się i tętni. Reszta po udarze, skrzywiona
i niema. Chce coś powiedzieć, chce skłamać,

że się już nie boi.


Ani, ani
 


Poczerniałe niebo wypluwa nuty
– dawno obiecane requiem dla gwiazd.
Palą się tak szybko, że noc ślepnie.
Ogień wdziera się przez otwarte okna,
rozdaje bilety na wczorajszy koncert.

To, co ją porwało, nie żąda okupu
– cena strachu jest nieobliczalna.
Tam wysoko bardzo boli, chce zadusić.

Ani spać ani spaść ani nic.

Trzeci migdał

Powoli wysiadam. Muszę wyjść z tej nory,
przy świetle policzyć zgłoski. Nie ułożyło
mi się tak, jak chciałam – ciała i ducha
 chwilowe spoczywanie. Nie chciało się.

Na podniebieniu zostały resztki smaku.
Czy wyłowi go pamięć czy utonie w ślinie?

Wypluwam nieczytelne ścinki, niezrozumiały
potok dźwięków – szybko, chaotycznie i dużo
– typowy dla niemych entuzjazm, że słyszą

przynajmniej, co im gra w zastępstwie języka.


Z ust


W przedsionku gardła wybuchło milczenie.
To stało się bez zapowiedzi, bez planów
zniszczenia tej zużytej funkcji życiowej.

Z kim, z czym uknuł się ten zbawienny spisek?
Pamięć znów mnie przerosła, głowa odmawia
współpracy udając niszczarkę – od tygodnia
wciąż wypluwa ciała obce, nieczytelną sieczkę.

W tym stanie muszę postawić na oczy, na dotyk
i słuch się wyostrzyć jak nóż. Z zerem na koncie
układać słowa, zamykać im usta i milczeć.

Niepotrzebne skreśla się samo, potrzebne się boi.

Ewentualnie

Ciało nie mówi już tamtym językiem,
zacina się, jest niewyraźne. Może zejdzie
do podziemia, żeby przypomnieć sobie
początek rozmowy, kilka prostych słów?

Ciało się nawet siebie nie domyśla.

Porusza się na pamięć, niemrawo, pod prąd.
Jest głucho i niemo. W środku tylko echo
słabnie, krztusząc się własną krwią.

Niech coś mnie dotknie, mówię.


Tak czy inaczej



Może w końcu to zobaczę, bez przekłuwania
oczu, nie łamiąc karku, spadając z urwiska.

W dole krąży dawny spokój, krótkie sny
o niczym ważnym, śmieszni chłopcy
w bardzo modnych, pustych spodniach.

A ja cię pierdolę – powiedział to tak
łagodnie, że nie wiedziała czy zaprasza
ją do łóżka czy wyrzuca za drzwi.

Kiedy wygaśnie śmiech i światła na arenie,
wejdzie w ten spokój nie otwierając oczu.

Po omacku wdrapie się na trampolinę
i może spadnie, ale to już nie ma znaczenia.
Jeśli coś chce umrzeć, niech umiera szybko.

Złamać kark czy złamać słowo, to i tak
jakaś śmierć, jakiś grób, ten sam ból.




Dżem session

Skręć – chodź do mnie,
pora wypalić razem
światło w pokoju,

domowym sposobem en deux
– rozsmarować dżem session
na suchych kromkach ust.

Przydusić, zlepić się.
Zawstydzić przepięknie.

Grunt

Wieczorem ludzie wracają do domów
i pustoszeje brzeg rzeki – nasz ulubiony
nocny lokal. Dobrze zanurzyć się
w wodzie po szyję i chrupać gwiazdy
pływające po powierzchni, jak złote skwarki.

Przychodzimy tutaj, gdy niczego już
nie musimy naprawiać. Warstwy ochronne
leżą na brzegu, przywieramy do siebie gładko.
Pod nam senna strona nieba

Nudy

Ciało musi oddychać, rozejrzeć się.
Czy ja się bardzo brzydko bawię?
Ach, to tylko kilka dodatkowych

luster, ale w tłumie nagich ciał
jestem bardziej odważna. Pan się
trochę dziwi, ja się trochę wstydzę.

Soboty są tak pięknie nieobliczalne.
Rozhulalam się z ciekawości, proszę
mnie odkrywać i milczeć. Dzisiaj ciało

mam rozgadane, ale poprzestańmy na tym.
Pan zaraz przymknie okno, ja zgaszę
światło. Pozbieramy się, poubieramy


Wirus



Chyba cię kocham – powiedziałam.
Poczuł się zobowiązany i żegnaj wianku.
Okłamałam go z ciekawości; skąd mogłam
wiedzieć, że świeżo otwarta kobieta traci
wzrok i szybko zamyka się od nowa?

Zapisana z błędami na wąskich marginesach
za wcześnie chciałam być gotowa, na czysto.
Z zamkniętymi oczami nie przedrę się przez
tę biel, nie przejdę na drugą stronę wolna.
 

Z czegoś zrobić zero. Bardzo śmieszne.


Cząstki


W wydychanym powietrzu sporo zapomnianych
zapachów; próbuję skojarzyć je z mężczyznami,
których kiedyś skosztowałam. Drobne incydenty,
gryzący smród kłamstwa. Trzeba otworzyć głowę,
przewietrzyć spokój, skasować nieme filmy.

Nie jestem taka wredna, jak kiedyś. Wzruszające.
Myślę o sobie z czułością, bo nikt inny tego
nie potrafi. Ja i ja. Związek – jak wszystko
– nietrwały, ale jedyny, na jaki mnie stać.
Bezpański, głuchoniemy, prawie ślepy.


Apetyt


Żyję ze strachem w wolnym związku,
żadnych zobowiązań – poza wiernością.

A ty gnojku, zapalasz wszystkie światła,
żeby nie widzieć, jaka jestem dzielna
po ciemku . Nie mam nawet klucza do
domu. Żadnego klucza na własność.
Trochę krzesła, trochę łóżka. Trochę.

Już nie pamiętam, kiedy przestałam
zwracać się do siebie, jak do siostry.
Bez nazwy własnej, bez pamięci
– zaczynam coś od nowa.

Cokolwiek, gdzie bądź.


Poprawki


Powoli zaczynam się układać. Kolejna próba łączenia
w całość tych wszystkich początków i przypalonych
końcówek. Nawet nie wiem co z tego wyjdzie. Może
ja, może znowu katastrofa budowlana i się zawalę.

W środku będę niedokładna, z prześwitem w sercu
i tylko oczom ujdzie na sucho ten wstrząs. To mnie
wypchnie na powierzchnię, pozwoli ocenić skalę
zniszczenia. Potem wstanę i pójdę szukać życia,
chociaż ktoś mnie wciągnął na listę poległych.


Bez odbioru


Masz tylko objawy, ta choroba atakuje innych.
Jesteś o nią zazdrosny. Wszystko, na co zapadasz,

jest uleczalne, ale ty chcesz być konający, cudem
uratowany, żeby potem opowiadać o głosach,
które ci doniosły, jak się stamtąd wraca.

A między nami – bez objawów. Nie dzielisz się
ze mną nawet tym. Gdzie jesteś, kiedy siedzisz
obok i dramatycznie zasłaniasz oczy,

kogo szukasz w tej czerni?


Nie chcesz


Chcesz wiedzieć, jak to jest, gdy sama
z sobą śpię? Zamykam oczy i słyszę
jak niepotrzebna ćma wpadła przez otwarte
okno – czuję się niezręcznie, nie widząc jej.
Miotamy się obie, ślepe i żałosne, w tym
pozbawionym prawie światła biurze spraw
pozornych, ale nie możemy sobie pomóc.

Kiedy otwieram oczy, raczej czuję, niż widzę,
że tu nie będzie walki, bo obie dobrze wiemy,
czego w tej wojnie już nie można wygrać.
Gdy martwa opada na podłogę, opłakuję
ją przez chwilę, potem wracam na tyły.

Chcesz wiedzieć, jak to jest, gdy sama
z sobą śpię i sama drżę aż do rana?




Nie mówi się



Wyjdź z tej fabryki metafor i powiedz coś
ty zimna suko. Znowu się schowałaś
w tych nierównych zwrotkach, namierzasz
mnie jak snajper, ale tym razem zadrży ci ręka,
bo już wiesz, że to nie jest tylko twoja wojna.

Dzień przepłynął przez nią, pozacierał wszystkie
ślady, zostawił w spokoju, pozornie bezpieczną.
Jej się ta wojna na pewno nie opłaci, jeśli nawet
przypadkiem coś można ocalić – jak zapomnieć
o tym, co się nie podniosło?

Nie mówi się nikomu, jak ma umierać
i jak potem żyć.


Najniżej


Proszę mnie przeprowadzić przez jakiś most. Niech ktoś
go znajdzie i zapyta czy po drugiej stronie traktuje się ludzi
z czułością. Słyszałam od mądrzejszych, że czytali o takim
miejscu i ja im wierzę. Śniły mi się porzucone przez matkę
małe, chude lisy. Mogłabym je wychować i dać się oswoić.
Kiedy słowa toną w ustach, ktoś musi mnie nauczyć nowego
języka. Gdyby był mniej ludzki, czułabym się pewniej.

Jest gdzieś taki most i porzucone dzikie dzieci, jak ja ślepe
I niezdarne. Moglibyśmy na siebie piszczeć po imieniu,

razem dorastać.


Przesiadka


Wściekłość to paliwo, na które mam
zniżkę – zamknięte oczy i noga na gazie.

Nie widzi, gdzie pędzi, kto idzie, nie
słyszy – jeśli coś się urwie, to nawet
nie stanie, nie spróbuje skleić tego, co
odpadło. Głowa się wypełnia jak
balon powietrzem – jesteś coraz większa,
ale jakby lżejsza, mniej czuła na ogień,
który cię od spodu nachalnie próbuje
oderwać od ziemi. Czy jest jakiś wybór,
jakaś inna droga i miejsce, by zrzucić
ten nadmiar paliwa, zdjąć nogę z gazu,
zostawić bagaż i pójść na piechotę?

Wniknąć w jakiś spokój, w tę pieszą
wyprawę, zedrzeć podeszwy i otworzyć
oczy, widzieć to wszystko i na wszystko
patrzeć i przytrzymać głowę, żeby
nie uciekła, żebyś nie została sama

z tym burdelem.


Niczego


Nie było mnie tam, ale czuję słodki
zapach. Tak powinna pachnieć
trucizna. Można zażyć ze smakiem,
pięknie zanikać na własnych oczach
zamiast udawać, że czegoś się chce.

Jakie to życie jest krępujące.


Wyjaśnienie

Wczoraj w nocy kopnął mnie Bóg
i dlatego płakałam. Poza tym mało
pamiętam, termometr pędził w górę
jak straceniec, w środku wybuchł
pożar, nad ranem lunął deszcz.

Dzisiaj życie podoba mi się
bardziej, chociaż nadal czuję to
kopnięcie. Dziwny sposób zwrócenia
na siebie uwagi. Teraz leżę i czekam,
aż wróci i się wytłumaczy.


Do stołu


Łapać, łapać, nie puszczać, do gardła wepchać.


Ciało, ciało żywe; toczy się życie
w cienkim płatku. Do pańskiego
stołu ludożerców zbliża się tłum.

Ginie w ich ustach to kruchutkie
ciało bez zapachu i smaku; im jest
wszystko jedno, oni przyszli się tylko
rozejrzeć przez chwilę, potem trzeba
uciekać, bo świece już gasną, słodki
dym się sączy, ból rozsadza głowę.

Ktoś się wyłamał, klęknął po posiłku,
pochylił nisko, coś do siebie mówi.
Już go nie usłyszę, bo właśnie wychodzę.
Głodna, wystraszona kryję się za drzwiami.

Czy ktoś mnie nakarmi czy ktoś ze mnie
zetrze tę pleśń i tę lepkość, do której lgnie
brud? Ja mogę jeść wszystko i mogę jeść
wszędzie, nie jestem wybredna, nie proszę
na zapas, jest mi obojętne, kto poda do stołu,
jaka będzie cena mego nasycenia.

Nie chcę tylko spłonąć, zanim się nie najem,
nie strawię do końca tej bezpańskiej ciszy.


Nie nazwę, nie umiem


Powoli urywam się stąd

Coraz jaśniejsze oczy, zieleń poszarzała;
w tej cielistości trudniej znaleźć usta,
zaznaczyć kredką wyłapany kontur.

Jestem opuszczonym, wyziębionym domem,
nic się ścian nie trzyma, odpadają klamry,
strych pełen zagadek zmysiał i wyłysiał.
Ptasie odchody przyschnięte do desek,
rozebrane gniazda, bo ptaki odeszły.

Gdzie jest schowane to, co mnie tu trzyma,
przykręca śrubki, dorzuca do pieca?
Taki podmuch na moje zmartwienie,
ludzki odruch.


Po kim, po czym

Wciąż żywi ludzie i zwierzęta w ruchu,
zapach pochodzi głównie z rzeczy
martwych. Głosy na nikim nie robią
wrażenia – słyszą je wyłącznie ci
co są daleko.

Mało tu żywego, stąd wokół ten bezruch,
wzrok wbity w ziemię i oszczędne gesty.
Można by to nazwać dostojnym skupieniem
które się pojawia za bramą cmentarza.

Coś tu nie żyje, ktoś jeszcze oddycha.
Sprawa jest dziwna, sprawa dziwnie
śmierdzi. Ci, co zostali, nie są jeszcze
pewni, po kim mają płakać: po tych
których nie ma czy raczej po sobie.


Wtedy


Pewnie, że ten dzień nadejdzie.
Nazywam to długim snem, wtedy łatwiej
wymieszać go z przyczajonym strachem.

Lęki chodzą środkiem, wymuszają czołowe
zderzenie. Wchodzę w to, ale nikt mnie
nie spotka ze zgonem wypisanym na twarzy.

Na razie myślę – ile wziąć ze sobą, ile
zostawić, co zniszczyć, a co uznać za niezbity
dowód, że tu byłam. I kto to przechowa?

Kiedy się dowiem, że ktoś chce pamiętać,
odezwę się.


Lapidarium


Wyprowadził je z rozżarzonego piachu w sam środek
piekła – teraz czekają cierpliwie, aż wiatr zawróci rzeki.
W żadnej z prowincji nie ma miejsca dla świętych słoni,
ich brzemiennych samic i wysoko urodzonych krewnych.

Z wiekiem przybywa bezradności, ubywa bezpiecznych
miejsc. I chociaż miasto jest zawsze stolicą jego smutku,
dla nich miało być miejscem, w którym uda się rozmnożyć
szczęście, ułaskawić wyklęte ptaki, poświęcić ziemię.

Miasto ciche jak cmentarz, żałobnicy pochyleni, milczący.
Wszystko stoi w miejscu, święte słonie zastygają powoli
i nie będzie komu zaświadczyć o cudzie narodzin, o bólu
krótkim i pięknym. Łaska oddala się, jak ostatni oddech.