– Jeszcze raz ją uderzysz,
skurwysynu, to przypomnę sobie o wszystkich łajzach w mieście i dostaniesz taki
łomot, że żaden lekarz cię nie poskłada.
Stał przede mną na
chwiejących się nogach, zarośnięty i śmierdzący. Wyraźnie zaskoczony, nie
rozumiał, o czym do niego mówię. Nieduży, krępy, z przyklejoną, odkąd pamiętam
– miną cwaniaczka – sterczał na chodniku i się dziwił:
– Czego drzesz mordę, kobieto?! –
brzmiało groźnie – Czy ja kogoś kurwa, pobiłem? Mnie tu wszyscy znają na
dzielnicy, a ty taką siarę odstawiasz?! Odejdź, nic do ciebie nie mam, ale jak
się będziesz czepiać, to mogę mieć!
Przypomniała mi się Cecylka z
zakrwawionym, złamanym nosem, wielkim siniakiem pod okiem i pękniętą wargą. O,
ty bydlaku!
– Nikogo nie pobiłeś? A Cecylka?
– Jaka znowu Cecylka? Nie znam
żadnej Cecylki, odpierdol się, bo na policję zgłoszę!
– Nie znasz żadnej Cecylki??? – tak
wrzeszczałam, że kilka osób zatrzymało się na ulicy – A jak ma na imię twoja
matka, ty wredny chuju?
Zatkało go, wyjął z kieszeni
papierosa i zapalił. Popatrzył na stojących niedaleko ludzi, postukał się w
czoło:
– Ludzie, to jakaś nienormalna baba!
Przyczepiła się do niewinnego człowieka i opinię psuje. Za świadków was wezmę,
sprawę ci ździro założę.
Ludzie odchodzili w pośpiechu,
zostały tylko dwie starsze kobiety, musiały go znać, bo patrzyły z wyraźną
niechęcią i coś do siebie szeptały.
– To jak, gnojku, twojej matce na
imię? – wycedziłam przez zęby – Ty jesteś Heniek. A ona?
– Wróblewska!! – wrzasnął –
Zadowolona? I spieprzaj, bo jak mnie wkurwisz, to ci przyłożę.
– Wróblewska? Ty też jesteś
Wróblewski, ale w komplecie z Heńkiem! Każdy Wróblewski w tym kraju ma jakieś
imię. I każda Wróblewska. A twoja matka głąbie, ma na imię Cecylia!
– Jak? – zarechotał, ale dość
mizernie – Cecylia? No, nie pierdol, że moja stara ma takie imię!
Przecież bym wiedział.
– Nie Cecylia? No, to jakie??
– Jakie, jakie! – był zły – Inne,
normalne. Chyba Hela albo coś koło tego. Daj mi wreszcie spokój, bo z nerwów
wytrzeźwiałem i muszę zatankować, a jestem goły.
– Słuchaj no, ty Heniu
Wróblewski – kiedy jeszcze żył twój ojciec, to przecież jakoś matkę nazywał,
prawda? No, nie ma siły.
– Stara albo matka.
– A ty – jak do niej mówisz?
– Tak samo, no co?
– Gówno, szmaciarzu.
Odwróciłam się i poszłam
przed siebie odprowadzana bełkotliwym śmiechem. Zapaliłam po drodze papierosa,
ale zakrztusiłam się, bo z nerwów przypaliłam od strony filtra. Właściwie czemu
się wtrącam w czyjeś sprawy, nikt mnie nie prosił o pomoc, nie skarżył się.
Wiedziałam, że jak Cecylka się dowie, będzie awantura, bo się wystraszy i
pogniewa na mnie. Muszę iść na działki – posiniaczona i podrapana, na pewno
ukryła się przed ludźmi w swojej altance.
Trzy dni wcześniej, z
samego rana przyszła do redakcji. Do tej pory słyszę swój krzyk, kiedy stanęła
w drzwiach. W cienkim, poplamionym płaszczu, roztrzęsiona, porozbijana, z
zakrwawioną chustką przyciśniętą do nosa.
- Matko święta, Cecylka, co się
stało!?
Usiadła w fotelu. Drobna i mała,
wyglądała jak zabiedzone dziecko. Nie płakała, tylko patrzyła na mnie. Żadnych
chochlików w oczach, iskierek i tego błysku, który tak lubię.
– Powiesz wreszcie, co się stało?
Ktoś cię napadł?
– Heniu mnie nabił – mówiła
niewyraźnie, bo miała spuchnięte wargi – Nie dałam mu na papierosy i mnie
nabił.
– Twój Heniu?
– No, a czyj? Przyszedł niedopity i
chciał pieniędzy. Zwymyślałam go i zobacz, co się narobiło.
– Pierwszy raz cię pobił?
Nie odpowiedziała, spuściła głowę i
zaczęła się kiwać w fotelu.
– Bił cię już wcześniej?
– Żeby to raz, ale do tej pory
najwyżej mnie popchnął albo szturchnął, a tak mocno jak wczoraj – jeszcze
nigdy. Może to jakaś choroba?
– Naprawdę oszalałaś! Zamykam budę i
idziemy do lekarza, niech ci zrobią obdukcję, a potem prosto na policję.
- Nigdzie nie pójdę, nie będę
donosić na własne dziecko! – wstała i podeszła do drzwi – To jest mój syn
i bym miała grzech, jak by poszedł siedzieć.
– Przecież on cię kiedyś zabije!
– Jak pójdzie do więzienia, to i tak
w końcu wyjdzie i wróci do domu. I co, pogłaska mnie za to po głowie? Jaka ty
jesteś głupia! Nie bój się, człowieka nie tak łatwo zabić. Na drugi raz dam mu
na te papierosy i będzie spokój. Mogłam wczoraj nie pyszczyć, to bym nie
oberwała.
Stała przy tych drzwiach, już trochę
spokojniejsza, a ja siedziałam przy biurku zła i całkiem bezradna.
– Przychodzisz do mnie pobita,
sponiewierana, ze złamanym nosem i mówisz, że syn cię pobił. Powiedz mi, bo się
pogubiłam – właściwie po co przyszłaś? Ty się nawet nie żalisz, nie chcesz
pomocy i okazuje się, że to była twoja wina, bo nie dałaś gnojowi pieniędzy. On
ma prawie czterdzieści lat! Pracował kiedyś dłużej niż tydzień, dał ci chociaż
raz pieniądze na życie? Utrzymujesz tego nieroba tyle lat i pozwalasz się bić?
– Nic nie wiesz – usiadła z powrotem
w fotelu – To było dobre dziecko, szczere i spokojne; od małego ciągle mi
chorował i bałam się, że umrze. Chodziłam na różne roboty, żeby mu
niczego nie brakło, a potem jak wyzdrowiał i poszedł do szkoły, to się zaczęło
źle dziać, bo nie chciał się uczyć. Szkoły nie skończył, a takiemu porządnej
roboty nikt nie da. Mój chłop zabierał go czasem na fuchy, ale wtedy zaczęli
pić razem i tak mi się Heniu zaczął staczać. Co ja mogłam, jak ojciec go bronił
i nie dał złego słowa powiedzieć? Myślisz, że się nie stawiałam? Wykrzykiwałam
im to pijaństwo nie raz, ale jak oberwałam, wiedziałam, że nie warto z nimi
zadzierać. Taki już mój los.
– Cecylka, nie mów mi, że tak już
musi być, bo nie mogę słuchać. Jak cię będzie bił, to się w końcu kiedyś nie
podniesiesz. Twój synuś to pijaczyna, co ma dwie lewe ręce i tak mu wygodnie,
bo wie, że matka jest obok i zawsze coś da – dobrowolnie albo wtedy, kiedy jej
wleje. Podoba ci się takie życie? Jeśli tak, zabieraj się stąd i nie zawracaj
mi głowy.
Nie odpowiedziała. Wstała, a kiedy
już zamykała drzwi, odwróciła się na moment:
– Gówno wiesz o życiu.
Nie chciałam, żeby tak
wyszło; Cecylka, chociaż obca, była mi bliska. Znałyśmy się z widzenia, ale
była to znajomość intensywna i serdeczna. Pierwszy raz spotkałam ją w parku,
kiedy rozpaczała nad swoim pokaleczonym rudym kundelkiem. Pogryziony przez
innego psa, skamlał żałośnie, a ona bezradnie rozglądała się, szukając pomocy.
Poszłyśmy wtedy obie do weterynarza; owinięty moją dżinsową kurtką Misiek
popiskiwał cicho, a Cecylka mu wtórowała. Tak się poznałyśmy. Mimo różnicy
wieku, przylgnęłyśmy do siebie i spotykałyśmy często, chociaż zwykle
przypadkiem. Trudno w małym miasteczku nie natknąć się na siebie przynajmniej
raz w tygodniu. Mieszkała z synem na obrzeżach miasta, w bloku, w niedużym
mieszkaniu. Widywałam ich czasem z daleka. Zawsze szła z tyłu, kilka kroków za
nim. Nigdy do niej nie podeszłam, kiedy byli razem; nie podobał mi się ten
krępus maszerujący jak przodownik stada. Wiedziałam o nim tyle, ile chciała mi
powiedzieć: jedynak, bez pracy i zasiłku, utrzymywany przez nią, amator piwa i
darmowych popijaw. Według Cecylki, jej syn miał wiele zalet i talentów, tylko
jakoś ten wredny świat nie chciał się na nim poznać. Po prostu pech.
Znaczącym i jedynym osiągnięciem Henia – było dwoje nieślubnych dzieci. Radość Cecylki była ogromna, ale jej syn dziećmi nie interesował się wcale. Cecylka od czasu do czasu robiła im prezenty, które przekazywała przez znajomych. Heniek nigdy nie nosił paczek szykowanych przez matkę. Kiedyś, bardzo rozżalona powiedziała mi, dlaczego: przed Bożym Narodzeniem kupiła dziewczynkom piękne zimowe kurtki i kolorowe plecaki. Dała Heniowi pieniądze na bilet i gwiazdkowe paczki, które nigdy do dzieci nie dotarły. Przehandlował je gdzieś po drodze, a sam przepadł na kilka dni. W domu zjawił się dopiero po świętach; Cecylce naopowiadał o Wigilii spędzonej z córkami. Wszystko się wydało, kiedy sąsiad zawiózł ją do wnuczek po Nowym Roku. Idąc na działki, usiłowałam sobie przypomnieć, czy Cecylka zrobiła wtedy Heniowi awanturę, ale teraz, kiedy okazało się, że ją bije, byłam pewna, że zabrakło jej odwagi. Do spotkania z Heniem chyba się nie przyznam, chociaż i tak się w końcu dowie. Zanim zobaczyłam Cecylkę stojącą przed altanką, dotarło do mnie nagle, że być może czeka ją przeze mnie następne manto. Zrobiło mi się zimno.
Znaczącym i jedynym osiągnięciem Henia – było dwoje nieślubnych dzieci. Radość Cecylki była ogromna, ale jej syn dziećmi nie interesował się wcale. Cecylka od czasu do czasu robiła im prezenty, które przekazywała przez znajomych. Heniek nigdy nie nosił paczek szykowanych przez matkę. Kiedyś, bardzo rozżalona powiedziała mi, dlaczego: przed Bożym Narodzeniem kupiła dziewczynkom piękne zimowe kurtki i kolorowe plecaki. Dała Heniowi pieniądze na bilet i gwiazdkowe paczki, które nigdy do dzieci nie dotarły. Przehandlował je gdzieś po drodze, a sam przepadł na kilka dni. W domu zjawił się dopiero po świętach; Cecylce naopowiadał o Wigilii spędzonej z córkami. Wszystko się wydało, kiedy sąsiad zawiózł ją do wnuczek po Nowym Roku. Idąc na działki, usiłowałam sobie przypomnieć, czy Cecylka zrobiła wtedy Heniowi awanturę, ale teraz, kiedy okazało się, że ją bije, byłam pewna, że zabrakło jej odwagi. Do spotkania z Heniem chyba się nie przyznam, chociaż i tak się w końcu dowie. Zanim zobaczyłam Cecylkę stojącą przed altanką, dotarło do mnie nagle, że być może czeka ją przeze mnie następne manto. Zrobiło mi się zimno.
– Znalazłaś mnie? – patrzyła
zdziwiona – Skąd wiedziałaś, że tu będę?
– Nie wiedziałam, przyszłam w ciemno
i trafiłam. Zrobisz kawki?
Cecylka miała w swojej altance prąd
i czasem umawiałyśmy się na działkową kawę, a kiedy było ciepło i na grządkach
pojawiły się warzywa, a na drzewach dojrzały owoce, przychodziłam z nią
na godzinkę, żeby zajadać „prosto z krzaka”.
– Pewnie, że zrobię, sama nie lubię
pić, zawsze zostawiam większe pół kubka. Nastawię wodę, a ty wyjmij z torby
parę drożdżówek i daj na talerz.
Rozczuliła mnie tym „większym pół”.
U niej połówki czegokolwiek nigdy nie były równe. Ucieszyłam się, bo dzisiaj
nie wyglądała już tak przerażająco, jak trzy dni temu. Nos miała, co prawda
spuchnięty, ale siniaki zbladły i warga zaczynała się goić.
W ceratowej torbie znalazłam
kilkanaście drożdżówek z makiem i serem.
– Ktoś tu dzisiaj przyjdzie? Bułek
naniosłaś, jak dla stada gości?
– A kto by tu miał przyjść? –
uśmiechnęła się – Ja się z nikim nie zadaję. Kupiłam więcej, bo Heniu rano na
ryby chce jechać, a na głodno przecież go nie puszczę. Kazał słodkich bułek
naszykować, to kupiłam. Potem przyszłam na działkę, bo zarosła, ledwo
pietruszkę znalazłam, tyle chwastów.
– Henia byś wzięła do roboty, ma
wolny czas, mógłby ci pomóc.
- On się nie nadaje, bardzo
niecierpliwy – raz przyszedł, to mi kwiaty razem z chwastami powyrywał. Lepiej
niech na ryby jeździ.
– A przyniósł ci kiedyś jakąś do
domu?
– Na święta dwa karpie złowił, nie
musiałam kupować. Sama widzisz, że czasem mam z niego pociechę.
– Żeby tylko cię nie bił i robotę
znalazł, to byś miała spokój. Do pracy niech idzie, bo z twojej emerytury
ciężko we dwoje przeżyć.
Siorbałyśmy gorącą kawę i
zajadałyśmy drożdżówki, prowadząc bezpieczną rozmowę, ale wiedziałam, że myśli
Cecylki krążą gdzieś daleko. Znowu sobie przypomniałam o dzisiejszym spotkaniu
z Heniem. Ciekawe czy jej o tym wspomni? Jeśli to przed nią ukryję, już
nigdy mi nie zaufa.
– Cecylka, spotkałam dzisiaj na
mieście twojego Henia.
Zakrztusiła się drożdżówką, musiałam
ją klepnąć po plecach. Spojrzała na mnie załzawionym wzrokiem, złapała się za
głowę:
– Nagadałaś mu! No to pięknie! Nie
mam po co do domu wracać, bo oberwę. Musiałaś się wyrwać, prawda?
– Nie musiałam, ale chciałam. Nic
się nie martw, już cię nie uderzy. On nawet nie wiedział, jak masz na imię,
wyobrażasz sobie?
– Wielkie coś, ludzie mają gorsze
grzechy. Nie wiedział, bo takie głupie imię mi matka dała, że trudno
zapamiętać. Mówisz, że mnie nie nabije? Nie bądź śmieszna, przecież jak
wrócę do domu, to od razu w progu dostanę. A już tak dobrze było przez te kilka
dni, nawet mi węgla naniósł z komórki. Musiałaś wszystko zepsuć?
– Nic się nie stało, powiedziałam mu
tylko, że bandziorów na niego napuszczę, jak jeszcze raz cię dotknie. Znam tu
wszystkich zbójów, Heniu też ich zna, ale z widzenia, bo kiedy pojawiają się na
ulicy, ucieka na drugą stronę.
– Mój Heniu nikogo się nie boi, jest
silny i nie da sobie nakopać do dupy. Tylko kłopotu mi narobiłaś. Muszę
iść do domu, wszystko mu wytłumaczę, dam na piwo, spróbuję go jakoś udobruchać.
A ty się ode mnie odczep i przestań nachodzić.
– Bronisz takiego łajdaka? Popatrz
na siebie, jeszcze ci się nos nie wygoił, a ty już lecisz, żeby go przepraszać?
– To jest mój syn. Tylko jego mam,
nic więcej. Wynocha! – krzyknęła pokazując mi furtkę – Nie pokazuj mi się na
oczy.
Wyszłam, a właściwie
wybiegłam, żeby nie widziała, że płaczę. Wróciłam do redakcji, przekręciłam
zamek i siedziałam kilka godzin otępiała. Jak można żyć w takim upodleniu i
ciągłym strachu? Biedna ta Cecylka. Biedna, zahukana i głupia. Nie miałam nic
do roboty w jej życiu. Nie chciała mnie w nim.
Kolejny miesiąc był miesiącem bez
Cecylki. Musiała zmienić trasę swoich spacerów po mieście, bo nie spotkałam jej
ani razu. Czasem zachodziłam do parku – miałam nadzieję, że przyprowadzi
swojego Miśka, żeby się wybiegał, ale zniknęła bez śladu, za to któregoś dnia
natknęłam się na Henia wychodzącego ze sklepu. W jednej ręce siatka pełna
butelek piwa, w drugiej bochenek chleba. Bezwiednie przytrzymałam drzwi, żeby
wyszedł, a on puścił do mnie oko. Jasna cholera! Stałam jak słup, zastanawiając
się, o co mu chodziło. I poczułam, że tęsknię za Cecylką, za jej „większym pół”
i dyżurnym „no co tam?”, którym zawsze mnie witała. Nie mogłam jednak pójść do
niej tak po prostu, bo wyprosiła mnie ze swojego życia. Muszę się do tej
tęsknoty przyzwyczaić, nie ma innego wyjścia.
Mimo braku kontaktu z Cecylką, któregoś dnia dowiedziałam się od jej sąsiadki, co się u niej dzieje. Koralewska, kobieta gadatliwa i wylewna, przyszła do redakcji dać ogłoszenie. Znałyśmy się z widzenia, mieszkała w tym samym bloku, co Cecylka i czasem przychodziły obie ze swoimi psami do parku.
Mimo braku kontaktu z Cecylką, któregoś dnia dowiedziałam się od jej sąsiadki, co się u niej dzieje. Koralewska, kobieta gadatliwa i wylewna, przyszła do redakcji dać ogłoszenie. Znałyśmy się z widzenia, mieszkała w tym samym bloku, co Cecylka i czasem przychodziły obie ze swoimi psami do parku.
– A pani kochana to już się z naszą
Celą nie obchodzi? Coś was długo razem nie widziałam. A Cela słaba ostatnio, po
lekarzach łazi, nawet jej działkę byłam obrobić, bo nie ma siły. Jeść nie może,
w głowie jej się zawraca. Przyszłaby pani kiedy do niej, posiedziała.
– Trochę się pogniewałyśmy, pani
Koralewska. Niech mi pani powie, co jej jest?
– Tyle wiem, co mi powiedziała –
słaba i nie je. Schudła, jakaś blada się zrobiła i bez życia. Czasem do
sklepiku zejdzie, bo ta pijana menda musi przecież dobrze zjeść. Pani kochana,
ja bym temu padalcowi klamoty wystawiła za drzwi, zamki zmieniła!
– Heniek dalej pije?
– Chleje, nie pije! Ona mu ostatni
grosz odda, taka durna. Mnie się wydaje, że sama nie je, żeby mu bęben napchać.
I z tego taka słaba.
– A on jej czasem nie bije? Podobno
kiedyś się zdarzało.
– Oj, pani kochana, jak on ją kiedyś
lał! Nie było dnia bez awantury. Zawsze szło o pieniądze. Raz sąsiad z dołu,
urzędnik państwowy, zwrócił pijusowi uwagę, to mu opony z zemsty
poprzecinał. Ja też kiedyś zadzwoniłam na policję, ale Cela powiedziała, że
spadła ze schodów, a do mnie to się dobry miesiąc nie odzywała.
– I dalej ją bije?
– No właśnie, że nie, pani kochana.
Mieszkam przez ścianę, to bym słyszała. Pić pije, ale do bicia się już
nie bierze. Tyle się jej natłukł, że może w końcu się zmęczył? Na mój
rozum, ona mu daje bez proszenia pieniądze, żeby mieć święty spokój.
– Myśli pani?
– No, a co innego? Taki by się nagle
miłosierny zrobił dla matki? Całe życie nie miała u niego poważania i nagle
zamienił się w anioła? Cudów nie ma, pani kochana. Cela poszła z nim na układ,
głowę za to daję. Nawet jak gnojek coś z domu wynosi i idzie na targ sprzedać,
to mu nic nie powie. Zeszłego tygodnia stał na placu z wielką paprotką w
doniczce. Na imieniny ją dostała ode mnie. Myślałam, ze tam trupem padnę, ale
się bałam zapytać. Tak, pani kochana – Cela dla spokoju się poddała. Ja to i
jej żałuję i jestem zła, bo takiego wszarza już dawno bym pogoniła. No, lecę,
dzisiaj mam kolejkę u okulisty, jak przegapię, będę miesiąc czekać.
Poszła i zostawiła mnie trochę
ucieszoną, ale bardziej wystraszoną. Ulżyło mi, że Heniu nie bije Cecylki, ale
zmartwiłam się jej chorobą. Miałam nadzieję, że Koralewska znowu się pojawi w
redakcji i powie coś więcej. Wpadła po dwóch tygodniach jak burza:
– Pani kochana, do Celi by pani w
końcu poszła, bo w szpitalu jest!
– Co się stało?
– Ano zasłabła na podwórku, nie mogli
jej docucić i erką zabrali.
– Dzisiaj?
– Będzie już ponad tydzień.
– Czemu mi pani nie dała wcześniej
znać, zaraz bym do niej poszła. W naszym szpitalu leży?
– W naszym, w naszym. Nie przyszłam,
bo nogę skręciłam, a telefonu nie znam. Pani kochana, ten francowaty pijus
rzeczy z domu wynosi, odkąd ją zabrali. Widzę przez okno, jak z tobołami co
rusz wychodzi. Wysprzeda wszystko i Cela do gołego mieszkania wróci. Cholerna
łajza kolegów do domu sprowadza i całą noc się żenią ochlapusy. Boże
miłosierny, że nie ma na taką swołocz mocnego! No, idę, coś na obiad trzeba
kupić. To jak, pójdzie kochana pani do Celi?
– Zaraz pójdę, jakieś owoce po
drodze kupię, może sok. Dziękuję, że mi pani powiedziała.
Interna była na pierwszym piętrze,
Cecylka leżała w trzyosobowej sali obok dyżurki. Nie poznałam jej. Połowa
Cecylki. Przeźroczysta cera, cienie pod oczami. Myślałam, że śpi, ale otworzyła
oczy:
– W końcu przyszłaś.
– Nie wiedziałam, że jesteś w
szpitalu. Dobrze, że Koralewska do mnie przyszła i dała znać.
– Była u mnie wczoraj, zaraz po
obchodzie. Dobra kobieta, ale gęba jej się nie zamyka, zmęczyła mnie. No,
co tam?
– Lepiej powiedz, co u ciebie?
Schudłaś, że trudno cię poznać. Lekarze powiedzieli, co to za choroba?
– Nic nie wiem, badania robią. Może
już wiedzą, tylko nie chcą powiedzieć. Ja już z tego szpitala nie wyjdę,
– Wyjdziesz, wyjdziesz, jeszcze się
nie raz kawki się napijemy na działce. Masz tu owoce i soki. Potrzeba ci dużo
witamin, bo strach na ciebie patrzeć.
Włożyłam torbę do szafki,
zadowolona, że nie rozmawiamy o naszych gniewach, że nie ma usprawiedliwiania,
przepraszania.
– Wiesz, Heniu od tamtej pory, co go
spotkałaś, ani razu mnie nie uderzył. Kiedyś chciał, ale tylko się zamachnął i
powiedział, że na pewno polecę do ciebie na skargę, a on nie chce kłopotów. Z
tymi zbójami to chyba miałaś dobry pomysł.
– Pewnie, że dobry. Byłam pewna, że
już cię nie nabije; żeby tylko jeszcze nie pił.
– Co zrobisz, nałóg to nałóg, ale
wiesz, on jakiś staranny o mnie się zrobił, przychodzi codziennie, posiedzi,
porozmawia.
Jak na zawołanie, do sali wszedł
Heniu. Zauważyłam, że pacjentka leżąca pod oknem spojrzała na niego z
niechęcią. Nie chciałam przeszkadzać, uściskałam Cecylkę i wyszłam z sali.
Kiedy mijałam dyżurkę, zaczepiła mnie pielęgniarka:
– Chciałam zapytać, pani to jakaś
rodzina do Wróblewskiej?
– Nie, a co się stało?
Pociągnęła mnie za rękaw w głąb
korytarza:
– Ten facet, co teraz wszedł, to jej
krewny?
– Syn, czemu pani pyta?
– Co za bydlak! – była
wzburzona – On codziennie przychodzi dokładnie o tej samej godzinie.
– No i co?
– Co? Jest zawsze o pierwszej,
kiedy wydają obiad. Przecież ona, nie wiem czy chociaż czterdzieści kilko waży!
A ten skurwysyn wyżera jej wszystko. Wczoraj mówię do niej, że ma sama zjadać
obiady, a ona na to, że nie jest głodna. Nawet śniadania do szafki chowa i
potem mu oddaje. Pacjentka co leży obok, mi powiedziała.
– Zgłaszała pani lekarzowi?
– Dzisiaj po obchodzie.
Powiedział, że jak pacjentka nie chce jeść, będzie karmiona dożylnie. Świat się
do góry dupą przewraca. Wyjadać chorej matce obiady! Dzisiaj pójdę na salę,
przypilnuję, a jak zobaczę, że ona oddaje mu jedzenie, pogonię gnoja.
Wyszłam ze szpitala rozbita i
wściekła. Miałam nadzieję, że pielęgniarka dopilnuje dzisiaj, żeby Cecylka
zjadła cały obiad. Jutro ugotuję jej rosół i zaniosę z samego rana. Będzie
musiała zjeść przy mnie wszystko. Jutro i pojutrze. Jak długo będzie w
szpitalu.
Następnego dnia, już o dziewiątej
byłam na miejscu, z termosem rosołu. Pielęgniarka właśnie wychodziła z sali,
gdzie leżała Cecylka. Trzymała w ręce zwiniętą pościel.
– Umarła – powiedziała krótko
– o siódmej rano. We śnie. Jak nosiłam termometry o szóstej, była przytomna,
chciała pić. Nie wyglądała na umierającą. Wie pani, ona dopiero po śmierci
uśmiechnęła się, chce pani zobaczyć?
Pokręciłam głową, że nie chcę. Była Cecylka, nie ma Cecylki. Nie wiadomo czy płakać czy się cieszyć, że skończył się ten koszmar, że ona już się nie męczy. Wracałam do domu z lekkim sercem, trochę zła na siebie, że nie jest mi tak smutno, jak powinno być po śmierci kogoś, kogo się znało i lubiło.
Pokręciłam głową, że nie chcę. Była Cecylka, nie ma Cecylki. Nie wiadomo czy płakać czy się cieszyć, że skończył się ten koszmar, że ona już się nie męczy. Wracałam do domu z lekkim sercem, trochę zła na siebie, że nie jest mi tak smutno, jak powinno być po śmierci kogoś, kogo się znało i lubiło.
Nie spodziewałam się
tylu ludzi na cmentarzu. Cecylka miała niewielu znajomych, a i rodzina była
nieliczna. Może nie wszystko o niej wiedziałam. Ksiądz nad grobem mówił ciepło
o zmarłej, Koralewska stojąca obok, wycierała chusteczką oczy i szeptała
"święta prawda". Było cicho i uroczyście. Jedynie dramatyczny szloch
Henia zakłócał ten pogrzebowy spokój. Stał w pogniecionej kurtce nad trumną i
rozpaczał. Miałam wrażenie, że coś łyknął przed pogrzebem. Ludzie spoglądali na
niego zdziwieni tym wybuchem żalu. W pewnym momencie wydawało mi się, że chce
skoczyć za matką do grobu, ale tylko się zachwiał. Ksiądz go przytrzymał, a
Koralewska wzięła pod rękę. Przytrzymywany przez księdza z jednej strony i
przez Koralewską z drugiej, wyglądał tak komicznie, że najpierw zaczęłam
chichotać dyskretnie i końcu parsknęłam śmiechem, którego nie mogłam
powstrzymać. Wszyscy jak na komendę odwrócili się w moją stronę, Heniu zaczął
jeszcze głośniej płakać, a właściwie wyć. Mój coraz głośniejszy śmiech mieszał
się z tą nieoczekiwaną rozpaczą i komentarzami żałobników. Nagle Heniu wyrwał
się księdzu, zrobił kilka niepewnych kroków w moją stronę:
– Czemu się śmiejesz, wredna
suko!? Żadnego szacunku dla nieboszczki! To była moja matka! Umarła i zostawiła
mnie samego. To takie śmieszne?
– Dobrze ci tak, gnoju.
Oddałam stojącej obok kobiecie
owinięte w celofan ulubione kremowe róże Cecylki i wyszłam z cmentarza.
Radosna, spokojna.
Przerażająco dobre
OdpowiedzUsuńsamo życie...kapitalny tekst
OdpowiedzUsuńtak, teraz już domyślam się, co myslałaś, mówiąc, że nawet nie wiem, ile nas łaczy. Równie dobrze ja mogłabym napisac ten artykuł( ?). Znamy zycie inne, nie te z nieznośnych romansideł. Niech nikt mnie nie pyta, dlaczego w moich teksatach tyle refleksji, a tak mało zachwytów. Teraz załatwiłam mieszkanie mojemu bezdomnemu Olkowi. Problemem jednak jest jego alkoholizm, przy równoczesnej nadmiernej empatii, która jest wykorzystywana przez różne osoby na różne sposoby. Nie wiem, czy zostaje mu na opłacenie niewielkigo czynszu. Tutaj jestem bezradana, ale pracuje, tylko....Miruś,a może jest tak, że trzeba wiele przezyć, żeby zrozumieć, wytłumaczyć np bierność sponiewieranego człowieka. Chylę głowę, z niemodnymi wyrazami szacunku, ja
OdpowiedzUsuń