Ela była
najsmutniejszą dziewczynką, jaką znałam. Nie mieszkała w naszym bloku i
mało było okazji do rozmów. Chodziłyśmy do tej samej szkoły, byłam w siódmej klasie,
ona w czwartej, razem z moim młodszym bratem. Miała dwójkę rodzeństwa – Tereska kończyła
ósmą klasę, Rysiu rozpoczął pierwszy rok w technikum. Mieszkali na starym
osiedlu za torami, za którymi ciągnęły się łąki. Chodziłam tam czasem z
koleżankami. Zdarzało się, że mijałam Elę, zamyśloną i nieobecną. Szła ze
spuszczoną głową, na moje „cześć” – odpowiadała cicho, spłoszona i zawstydzona. Przez malujący się na twarzy smutek, wydawała się znacznie starsza.Tak bardzo inna, niż reszta moich szkolnych znajomych, „zaszła” mi w głowę i dużo o
niej myślałam.
Któregoś dnia postanowiłam, że ją zaczepię, przywitam się,
poczęstuję jabłkiem. Na dużej przerwie
poszłam do jej klasy, ale Eli tam nie było. Na podwórku
spotkałam mojego brata:
– Nie widziałeś Eli Buczkowskiej?
– Nie ma jej w szkole od poniedziałku, złamała rękę, Zośka mówi, że ojciec ją zbił, ten stary
pijaczyna! – Antek splunął i
pobiegł na boisko.
Jak można bić taką małą, drobną dziewczynkę z mysim ogonkiem? Pijaczyna? Pijaków znałam zaledwie kilku, głównie sąsiadów z bloku; właściwie trudno ich było tak nazywać – pili tylko przy specjalnych okazjach. Nikt nie wywoływał awantur, broń Boże – bójek. Rodziców Eli nie znałam. Może mama coś wie.
– Znasz panią Buczkowską z osiedla? – zagadnęłam ją po powrocie ze szkoły.
– Znam, znam.
Buczkowska dobra krawcowa, dokładna i punktualna. Bardzo ją chwalą. Szyła tacie tę brązową kurtkę z
paskiem. Czemu pytasz?
Opowiedziałam o Eli, o smutku, o samotnych spacerach w
czasie przerw, o nieobecności w szkole i złamanej ręce. Na
koniec powtórzyłam słowa Antka.
– Oj, na pewno coś przekręcił! – mama była zaskoczona – Ten Buczkowski złoty człowiek, a jaki fachowiec! To do niego niepodobne, żeby
uderzył dziecko.
Ne mogłam w nocy zasnąć. Kiedy tata wrócił późno z pracy, mama powtórzyła mu wszystko:
– Popatrz Kaziu, dzieciaki plotek narobią, przecież można
człowieka skrzywdzić takim kłamstwem.
I wtedy tata trochę ściszył głos:
– A jak to nie jest kłamstwo? Niedawno widziałem Buczkowskiego zalanego w trupa. Szarpał się z kimś i wydzierał na całą ulicę. Ostatnio
popija ostro i podobno w pracy dostał naganę, bo go złapali z piwem w
kantorku. Może ma jakieś kłopoty? Ale w bicie dziecka nie wierzę, bardzo kocha tę małą.
Rodzice położyli się spać. Długo jeszcze myślałam o tym
wszystkim. Muszę jutro pójść do Eli po lekcjach.
Następnego dnia pierwszą osobą, którą zobaczyłam, idąc do
szkoły – była Ela. Obok niej szła niewysoka, drobna kobieta i niosła tornister.
To musiała być jej mama. Podeszły do drzwi wejściowych w momencie, kiedy wchodziłam do budynku:
– Wezmę tornister – powiedziałam – i zaniosę do klasy.
Poszłam za Elą, położyłam tornister na ławce:
– Spotkamy się na dużej przerwie?
Zawahała się przez moment i skinęła głową.
Po trzeciej lekcji, czekała na mnie
pod klasą, poszłyśmy na boisko i siadłyśmy na trawie, przy bieżni.
– Nie boli cię ręka? – zapytałam.
– Już nie. Bolało tylko na początku, jak spadłam z drabinki
– odpowiedziała cicho.
– Spadłaś z drabinki? Gdzie?
– W domu. Chciałam ściągnąć z szafy moje pudełko z guzikami i spadłam.Wszystkie guziki się rozsypały. Tatuś zbierał je pół dnia, jak wróciliśmy ze
szpitala, ale i tak dużo brakuje. Kiedyś je znajdę, jak mi ściągną gips.
Ela mówiła, nie
wahając się ani przez moment. Uwierzyłam w każde słowo.
– Znałaś Piotrusia Chlebosza? – zapytała nagle.
Piotruś Chlebosz. Mały, drobny chłopiec, najmłodszy
pośród licznego rodzeństwa. Nauczyciele mówili o nim – wirtuoz. Grał na
skrzypcach, świetnie się uczył. Któregoś dnia, blisko szkoły, potrącił go autobus. Miałam wtedy przyrodę, kiedy nagle usłyszeliśmy pisk hamulców, potem krzyki na
korytarzu i płacz. Nie pozwolono uczniom wyjść z klasy, w końcu wróciła zapłakana pani i powiedziała
nam, że Piotruś nie żyje. Od jego
śmierci minęło półtora roku.
– Znałam go Elu, wszyscy w szkole go znali.
– On był moim najlepszym kolegą, układaliśmy z guzików różne
obrazki. Pozwalał mi przychodzić do siebie, kiedy
grał na skrzypcach. Nie mogę o nim
zapomnieć. I nie umiem się cieszyć bez niego.Wtedy – usta jej zadrżały
– wracaliśmy razem ze szkoły. Tam nie było żadnego autobusu i nagle skądś wyjechał. I Piotruś nie wiedział, w którą
stronę uciec. Ja też nie wiedziałam!
Zaczęła płakać:
– To nie była moja wina! – szlochała – nie wiedziałam, gdzie
się schować, a potem on leżał na ziemi i się nie ruszał.
Objęłam ją ramieniem:
– Pewnie, że to nie była twoja wina. Nic nie mogłaś zrobić.
Gdybyś wiedziała, na pewno byś go
ostrzegła, prawda?
– Na pewno.
– Chodźmy, przerwa zaraz się skończy.
Wzięła mnie za rękę. Odprowadziłam ją do klasy. Po lekcjach nie wróciłam od
razu do domu. Siedziałam na podwórkowej ławce i myślałam o małej, zrozpaczonej dziewczynce z wielkimi wyrzutami sumienia, o niepotrzebnej śmierci dziesięcioletniego chłopca, który niczego jeszcze nie zdążył. Niespełna trzynastoletnia dziewczyna rozumiała już
wiele, ale pogodzić się z takim dramatem było mi trudno, właściwie nigdy się z tym nie
pogodziłam.
Po południu opowiedziałam mamie o rozmowie z Elą:
– Wiedziałam, że
ojciec jej nie zbił! – ucieszyła się mama – Muszę Antkowi powiedzieć, żeby
głupstw nie powtarzał. Boże, to już półtora roku, jak Piotruś nie żyje. Takie mądre
dziecko! Chleboszowa w miesiąc osiwiała, na cmentarzu bez przerwy siedzi,
czasem się wydaje, że razem z nim umarła.
Zdziwaczała, nie rozmawia z nikim. Ale co się dziwić? Straciła dziecko.
Od rozmowy z Elą zmieniło się wiele. Spotykałyśmy się często
na dużej przerwie. Znosiłam jej różne guziki, za którymi latałam po sąsiadkach – była wniebowzięta. Zauważyłam, że na przerwach spaceruje z koleżankami z
klasy, często uśmiechnięta i jest rozluźniona. Któregoś dnia, na łąkach – spotkałam wreszcie
Buczkowskiego; z początku nie wiedziałam, że to on. Był tak pijany, że się przewrócił; próbował wstać,
ale nie dał rady. I wtedy zobaczyłam Elę – szła od strony bloków. Na mój widok
zmieszała się, odwróciła na pięcie i zaczęła uciekać.
– Ela, musisz mi pomóc, sama nie podniosę tego pana!
– Niech sobie tam leży do końca świata! – krzyknęła, ale
przystanęła – Nic mnie to nie obchodzi! Już go nie kocham!
– A jak ktoś przyjdzie i go okradnie albo pobije?
– To niech pobije! Upił się! Mama ciągle płacze przez niego.
– A jak ktoś go zabije?
– To – zawahała się – niech zabije!
Patrzyła na mnie z zaciętą miną. Podeszłam do Buczkowskiego – akurat stanął na nogi, ale chwiał się. Wzięłam go pod rękę. Spojrzał mętnym wzrokiem, coś burknął, ale nic nie powiedział, dopiero, gdy zbliżyliśmy się do Eli, wybełkotał:
– Moja królewna.
– Nie jestem twoją królewną, pijaku! – tak wrzeszczącej Eli
jeszcze nie słyszałam.
– Eluchnaaa – zajeczał.
– Nie mów do mnie Eluchna!
Była wściekła, ale wzięła go pod rękę z drugiej strony. Na szczęście nie spotkaliśmy nikogo po
drodze. Pani Buczkowska wyglądała przez okno – kiedy nas zobaczyła, wyszła
przed bramę:
– Biedulki, takiego słonia prowadzić! Czekaj, czekaj –
szturchnęła Buczkowskiego – Pan Bóg to widzi i prędzej czy później, zapłacisz za
to chlanie! Dziewczynki, idźcie do domu, usmażyłam racuchy. Ela, nalej
koleżance kompotu, ja zajmę się ojcem.
Pobiegłyśmy przodem, prosto do mieszkania. Ela zaprowadziła
mnie do niewielkiego pokoju i poszła do kuchni. Rozejrzałam się. Jaki miły
pokój – dwa tapczaniki, dwa stoliki, szafa
i białe, wiszące półeczki:
– Mam pokój razem z Tereską – Ela wniosła talerz racuchów i
dzbanek z kompotem – Rysiu ma osobny i mama z tatą też, ten największy.
Trzy pokoje! Myśmy mieszkali w jednym. Poczułam, ze zbiera
mi się na płacz. Zjadłam racucha i powiedziałam, że muszę iść do domu:
– Już? – była zawiedziona.
– Lekcji jeszcze nie odrobiłam i nie powiedziałam mamie,
gdzie idę.
Moje kontakty z Elą były nadal sympatyczne, ale rzadsze –
miałyśmy koleżanki w swoim wieku, inne problemy, zainteresowania. Musiałam więcej się uczyć, no i zaczęłam oglądać się za chłopakami.
Nadeszły wakacje, wspaniałe, upalne dwa miesiące. Najpierw byłam trzy tygodnie na koloniach w Górach Sowich, a potem – u babci na wsi. Kiedy zbliżał się
wrzesień, żal mi było wyjeżdżać, ale jednocześnie cieszyłam się, że znowu spotkam koleżanki i sąsiadów.
Była wtedy połowa października, dni wyjątkowo ciepłe i
słoneczne. Zostałam w domu sama, siostra nie wróciła jeszcze ze szkoły, a mama poszła do magla. Właśnie zamiatałam przedpokój, kiedy na
korytarzu usłyszałam Skibową:
– Jak mu nie wstyd! Tak się upić i spać na trawniku!
Niedługo ludzie zaczną z pracy wracać, a ten już ze dwie godziny leży w najlepsze. Biedna Buczkowska.
– Ano, stoczył nam się Jasiu – to był głos Dziuni – A taki był porządny chłop. Teraz leży jak
świnia i wstyd robi na całą dzielnicę.
Poleciałam do kuchni i wyjrzałam przez okno. Na trawniku spał
Buczkowski, a obok leżała rolka papy. Żal mi się go zrobiło, ale byłam zła, że
takie miejsce sobie wybrał, od strony ulicy, gdzie chodziło dużo ludzi, zwłaszcza o tej porze, bo wracali z pracy. Szkoda, że nie było taty, na pewno by zaprowadził go do domu.
Wróciłam do swoich
zajęć, bo największe plotkary pootwierały okna i wydzierały się na temat „tego ochlapusa”. Minęło może pół godziny, kiedy
znowu podeszłam do okna. Buczkowski nadal tam leżał, ale obok na trawie
siedziała Ela. Coś do niego mówiła i ciągnęła za rękaw. Pomyślałam: wyjdę
i – tak jak kiedyś – podniesiemy go i
zaprowadzimy do domu, ale zobaczyłam Rysia nadchodzącego od strony
przystanku, pewnie wracał ze szkoły. Podszedł do Eli, przykucnął i pociągnął ojca
za rękę, potem kilka razy próbował go podnieść, ale nie dał rady.Wtedy pochylił się nad
nim i patrzył. Nagle zaczął krzyczeć – jakiś mężczyzna podbiegł, pochylił
się nad Buczkowskim, dotknął szyi i coś powiedział do grupki ludzi,
która zebrała się przy trawniku. Nic nie słyszałam, okno było zamknięte, bałam
się otworzyć, bo czułam, że stało się
coś strasznego i chyba jeszcze nie chciałam tego wiedzieć. A Ela? Wciąż siedziała w tym samym miejscu, nie widziałam jej twarzy, bo głowę wsadziła między kolana. Z bloku wyszła
Durczakowa – trzymając w ręce kraciasty koc. Przykryła nim Buczkowskiego, a Rysiu klęczał obok i płakał. Potem wszystko potoczyło się szybko, pojawił się milicyjny
samochód, karetka. Nie mogłam patrzeć na Elę, Rysia i Buczkowskiego zakrytego
kocem. Odwróciłam się od okna i wtedy do
mieszkania weszła mama:
– Pan Buczkowski chyba umarł – powiedziałam ze ściśniętym gardłem.
– Umarł. Mówią, że zawał serca. Podobno ze dwie godziny temu Gienek chciał mu tę cholerną papę
zanieść do domu, ale Jasiu się uparł. To on już
tyle czasu tu leży? Patrzyłaś przez okno? – mama się trzęsła.
– Kiedy wyjrzałam przed godziną, już leżał. Słyszałam, jak
sąsiadki rozmawiały na korytarzu, że pan Buczkowski jest pijany i śpi na
trawniku. Mamo – i mnie się wydawało, że śpi. Potem przyszła Ela i siedziała przy nim.Też nic nie zauważyła, widziałam, jak do niego mówi. Może wtedy jeszcze żył?
– To przecież małe dziecko, mogła nie wiedzieć, co się
dzieje, ale na litość boską, żeby nikt z dorosłych nie sprawdził, czemu on tak leży?
Podeszłyśmy do okna. Na trawniku nie było ludzi, nie było
Buczkowskiego. Została tylko rolka papy; ktoś ją zabrał dopiero na drugi dzień.
Od tego wydarzenia minęło tyle lat. Przez ten
czas widziałam w różnych miejscach i
sytuacjach leżących ludzi – na klatkach schodowych, w parkach, na ulicach, gdzieś tam.
Za każdym razem pamięć wyświetlała mi leżącego na trawniku przed moim oknem – martwego ojca Eli. I zawsze sprawdzałam, co się stało – czy ktoś zasłabł czy się upił czy coś. Wciąż
sprawdzam; może wtedy też mogłam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz