wtorek, 17 lutego 2015

Trzy dni z życia pacjentki

Poniedziałek (3.00  nad ranem)

Izba przyjęć. Leżę na łóżku z kółkami; ból potworny, a tu taki ładny lekarz przepytuje mnie, ale nie mogę mówić. Zostawia rozbebeszoną, prawie nieżywą i zaczyna chichoczące rozmowy z biuściastą pielęgniarką. Podsłuchuję, jest niedobrze - podobno to nie mój rejon. Podejrzewam, że im przeszkadzam, bo wizyty o trzeciej nad ranem są niestosowne. Szpital, nie szpital, ale to nieelegancko. Mam wyrzuty sumienia, lecz mój żołądek tego nie rozumie i puszczam pawia na posadzkę.W oczach pielęgniarki pretensja, lekarz otrząsa się z obrzydzeniem. W końcu bada, naciska i kolejna katastrofa.Wołam o coś przeciwbólowego. Uśmiecha się, że nic z tego - najpierw pobranie krwi i wyniki. Wreszcie podkoszulek idzie w górę, zastrzyk w tyłek, potem EKG. Z aparatu wychodzi kartka: moje serce napisało na niej długi, monotonny list. Na pierwszy rzut oka wygląda nie najgorzej.

(Godzina 3.35)

Wyjeżdżam z izby przyjęć na wózku, którym kieruje wystraszony Bogdan. Jedziemy sfotografować klatkę piersiową. Potem ze zdjęciem (wyszło nieźle, nawet bez retuszu) jadę na salę. Ląduję w łóżku obolała i wyziębiona; mam dreszcze aż do rana. Aha - jestem na chirurgii.

(Godzina 6.00)

Ktoś zapala światło i dostaję termometr. W międzyczasie znowu zwracam na podłogę. Wstydzę się, bo starsza pani, która leży obok, mówi: "o matko boska, ta nowa rzyga". Zresztą, wszystko mi  jedno - boli potwornie.

(Godzina 7.00)

Podłączono mi kroplówkę, a na stoliku jeszcze jedna flacha. Zmieści się tyle cieczy w żyłach? No, nie wiem. Chciałabym zasnąć, przespać ból, ale nic z tego. Na salę wchodzi kobieta - od razu zaczyna energicznie zajmować się starszą pacjentką. Myje, czesze, przebiera, głośno trajkocze. I potem robi coś, co sprawia, że mam mokre oczy: wyciąga z futerału gitarę i zaczyna śpiewać romanse. Niektóre kobiety śpiewają razem z nią. Chyba mniej już boli, ale za to czuję, ze mam opuchniętą twarz.

(Godzina 9.00)

Obchód. Ordynator nachyla się nade mną i mówi głośno: "o, pani redaktor!". Ponieważ się znamy, czuję się niezręcznie, bo nasze spotkania odbywały się dotąd w pozycji stającej. Zamiast zapytać, co się dzieje, ordynator umawia się ze mną na wywiad o remoncie oddziału chirurgicznego. Za jego plecami wystraszona twarz lekarza, który nad ranem badał mnie (raczej olewał) na izbie przyjęć. Myślisz, że poskarżę się szefowi, palancie? Mówię ordynatorowi, używając dwóch brzydkich słów, żeby mną się zajął, a nie wywiadem. Śmieje się i naciska brzuch. Paw. Już nie czuję wstydu, w końcu to szpital.W związku z tym, że brzuch jest miękki, zapada decyzja o przeniesieniu mnie na internę.

(Godz. 10.00)

Z flachą w ręce (żeby nie wypinać igły) - idę z pielęgniarką do windy i przeprowadzam się piętro wyżej. Sala malutka: dwie pacjentki plus ja i jedno wolne łóżko. Babulka o srebrnych włosach mówi do sąsiadki: "dobrze ze nam dali młodą, a nie znowu jakąś staruchę z erki". Powinnam zaprzeczyć, ale mi się nie chce.

(Godzina 12.00)

Jest Bogdan. Przywiózł różne niezbędne rzeczy: grzebień, pastę do zębów, szlafrok  i nocną koszulę. Nowa, nobliwa, koronki, kołnierzyk, błękitna i śliczna. Choć rzadko w czymś śpię, wsuwam się w nią z przyjemnością. Bogdan odchodzi. W sali jesteśmy wszystkie na Sz. Jedna z nich, ta na "chodzie" patrzy na mnie z troską i mówi otwarcie, że wyglądam strasznie, czyli "trzy ćwierci od śmierci". Żeby poprawić atmosferę, proponuję: na wolne łóżko wpuścimy tylko pacjentkę, która też będzie na Sz. Potem przyszedł ordynator interny. Wydotykał, wypytał, porozmawiał. Ma taki głos, że mógłby nim leczyć. To pomaga, zwłaszcza gdy leżę obnażona, zdechła i rozczochrana. Kurde, nawet nie jestem w stanie udawać, ze mnie to nie rusza.

(godzina 19.00)

Pani Sz. stwierdza, że nie wyglądam już jak upiór. Faktycznie, czuję się lepiej. Ale humor psuje Bogdan, który zjawia się  i mówi cicho, że słyszał od znajomego, że w tym szpitalu to się nawet na łupież umiera. Nie ma to jak przed zaśnięciem pocieszyć żonę. Wyganiam go.

(Godzina 20.00)

Nie mogę się ruszyć z łóżka, a pani Sz. (ta leżąca) będzie miała zaraz lewatywę. Chciałabym wyjść, ale nie dam rady. Idzie to nie za bardzo, bo babcia jest spięta. Pielęgniarka uspokaja i każe ściskać mocno nogi i pupę. Bezwiednie wykonuję te polecenia razem z babcią. Uff, w końcu nam się udało. Dla rozluźnienia atmosfery opowiadam kilka kawałów o lewatywie. Pani Sz. młodsza przypomniała sobie jakieś historie z sanatorium, jest wesoło, trochę rechotamy, potem grzecznie zapadamy w sen.

(Wtorek, blady świt)

Za oknem zima. Mnie to nie przeszkadza, bo leżę w cieple. Tylko hałas okropny. Szu, szu, szu po korytarzach - pacjentki idą do łazienki zajmować kolejkę. Leżymy na piętrze wspólnie z mężczyznami. Pani Sz. krzywi się i stwierdza, że nie ma na kim oka zawiesić. Zasypiam. Kiedy budzę się po godzinie - na stoliku niespodzianka: dwa plastikowe kubeczki, kartki z moim nazwiskiem i napisami. Na jednej "mocz", na drugiej "kał". W środku plastikowa łopatka.Wszystko to niknie w kieszeni szlafroka, a ja przez kilka godzin zastanawiam się, jak temu sprostać technicznie. Aż dostaję gorączki z nerwów. Potem kubeczki giną i przestaję o tym myśleć.

(godz. 9.00)

Śniadanko. Dla mnie kroplówka. W szafce mam paczkę sucharów z przemytu; chyba popełnię czyn lubieżny i zjem jednego pod kołdrą. Zjadam i jest to najlepszy suchar jakiego jadłam w życiu. Przedłużam rozpustę, wypijając pół kubka gorzkiej herbaty. Nektar bogów. Na wizytę przychodzi "duża mężczyzna" z wąsami. Doktor Jacek K. Wystawiam brzuch, który tym razem zostaje "opukany". Doktor podsuwa mi pomysł, aby opisać szpitalne życie, więc jak za te kawałki dostanę kiedyś Nobla, na pewno w przemówieniu wspomnę o doktorze.

(Godzina 12.00)

Łamię szpitalny regulamin i  zapalam w kibelku papierosa, razem z jakąś pacjentką. Chowamy się za drzwiami, ale wchodzi starsza pani i urządza nam awanturę. Mówi, że jesteśmy złe, że szatan nas kusi, bo okradamy własne rodziny i jesteśmy grzesznice.Odrobinę mnie ponosi - sugeruję jej żeby poszła chorować gdzie indziej.

(Godzina 13.00)

Obiad. Dwie flaszki. Smacznego, dziewczynki. Jedzcie sobie tę pieczeń z buraczkami! Chciałybyście się zamienić?? Nic z tego.

(Godzina 17.00)

Idziemy z panią Sz. do sąsiedniej sali. Trwa dyskusja o wyższości kobiety ginekologa nad mężczyzną ginekologiem. Odważnie opowiadam się po stronie mężczyzny. Jedna z pań wspomina  ginekologa, który ośmielił ją, mówiąc, że więcej się "tych rzeczy" naoglądał w życiu, niż ona miała kiedykolwiek ziemniaków w piwnicy. Na sali ogólny chichot. I dobrze, bo wszystkie bardzo chore.

(Środa, po wizycie)

Wychodzę w czwartek. Nic mnie nie boli, jestem głodna. Dzisiaj dostanę pierwszy obiad. Przez okno w łazience spoglądam na ulicę. Jakiś gość właśnie wywinął orła na chodniku. Wiedział, gdzie upaść - wejście do szpitala 50 metrów od niego. Ale podnosi się i kulejąc idzie dalej. Mój pierwszy obiad. Rosół, jajko w sosie i marchewka z jabłkiem. Pani od szatana i grzechów chodzi po salach i chce zamienić na jajko swoje zraziki. Nie ma chętnych.

(Godzina 18.00)

Ordynator robi mi USG. Namydlony pilot jeździ po brzuchu, a ja nie mogę się nadziwić, że to, co widzę na monitorze, jest moje, że to ja. Wszystko czarne, bure, ohyda. Patrzę na twarz doktora; niby maska, ale czuję, że coś jest nie tak. Bierze mnie za rękę  i mówi, że komu jak komu, ale mnie powinien powiedzieć prawdę. W głowie huk, chwilowa zapaść i obrazki z całego życia migają przed oczami, jak w kalejdoskopie. Chyba nieśpiesznie mi do tej prawdy, choć wiem, że zanim stąd wyjdę i tak dowiem się wszystkiego. Patrzymy razem w monitor. Widzę dokładnie tego bydlaka i i mówię, że ma to ze mnie szybko zabrać. Doktor śmieje się, podobno nie ma pośpiechu. Żeby on wiedział, ile znaczy dla mnie jego beztroski ton. Wychodzę. Na korytarzu czeka Bogdan. Uśmiecham się promiennie.

(Czwartek przed dziewiątą)

Od rana myślę o wyjściu. Przychodzi młoda lekarka i mówi, o wypisie w piątek, bo muszą mi zrobić prześwietlenie. Cholera, przecież robili. No tak, ale nie wiedzą, do jakiej teczki upchnęli. Wisi mi to. Stawiam się twardo i nagle zdjęcia są. Voila.  Dostaję w końcu wypis, przebieram się w swoje ciuchy. Ze szpitala Bogdan wiezie mnie na chwilę do pracy; z okna macha pani Marysia. Podpisuję parę kwitów i opowiadam, jak było w szpitalu. Dziwne, ale nie pamiętam już tego bólu. Teraz jestem zdrowa i niech to będzie stan przewlekły. Nie mam czasu chorować. Idą święta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz