Chodzi o smalec
Kobieta
i prozę pisze. No to trochę niby strach zanim się czytać to zacznie, bo - pomijając
chlubne wyjątki z wysokiej półki - nader w dziale „proza kobieca” straszą
książki napisane:
- Matki Polki
cycem umaczanym w stolnicy oprószonej mąką, by się ciasto na pierogi nie lepiło
deski;
- cudzym fiutem
waląc w klawiaturę; lub vice versa, zależy;
- półmetrowym
tipsem z porywu serca rozmazującym po akapitach sushi;
- waginą, co w
nią flaga zatknięta (np.) biało-czerwona przepasana ewentualnie tęczową szarfą.
Kataklizmu w sumie nie ma, niby nic takiego, a jakoś nie cieszy. Strach.
Szychowiak
- ulga ogromna - pisze zupełnie inaczej: jakby smalcem po pajdzie chleba. Po
takiej z wykopalisk, z czasów, które w swojej książce autorka wspomina – z
chleba pieczonego unplugged, po ludzku. I dlatego kromisko takie bosko chrupiące
jest, grubawe z miąższem nieco zbitym przy skórce, dalej miękkim z konkretnymi
dziurami. I posmarowane to smalcem. Takim bez piarowskiej naklejki, że on niby Babuni, Dziadunia,
Szwagra siostry brata matki, albo jeszcze kogoś podstawionego przez dział marketingu.
A tak naprawdę - to przecież jakieś kopyta zmielone czy inne badziewie a
tłuszcz diabli wiedzą jakiej proweniencji. Szychowiak pisze smalcem własnej domowej
produkcji: raz z przesmażoną cebulką, drobno pokrojoną, raz ze skwarkami, innym
razem z jabłkiem w kosteczkę.
Temperaturę
smalec ma w sam raz - nie ciepłe to kluchy ale też i nie wyjęła go autorka
przed minutą z lodówki. Swoje w ciepłym odstał i teraz w sam raz jest dla
smakosza. Smaruje nim Szychowiak akapit za akapitem, stronę za stroną. Ani nie na
łaciato, szczędząc jak sknera, ani wcale nie równiutko - to w końcu nie mazanie
po ceracie dżemem, a uczciwa pajda i smalec z cymesami. I jakby go nożem w
jędrno-sprężysty miąższ nie wduszać, to co rusz frapująco sterczy grudka.
Grudka Czegoś. Czegoś, czego nie sposób ominąć, co podczas lektury chrupie jak
cholera i podobnie smakuje. Zupełnie tak, jak w czasach – patrz Gniazdozbiór – kiedy rodzice nas gnali
do spożywczaka po to głównie, by włosy rwać z głowy, bo chlebek - i owszem -
docierał na miejsce, ale pod postacią trójcy: obawiającego się lania bachora,
lekko obeschniętego miąższu w przestępczej dłoni, oraz delicyjnej skórki
poddanej już procesowi obróbki w nieletnich jelitach.
„Gniazdozbiór” – nie boję się tego słowa
- zeżarłem zgryzając co kęs-akapit a to skwarek nieciągniętego za zajady
humoru, a to memlając słodko-gorzką cebulkę mini portrecików bohaterów tej prozy
(nawet tych z tła – Dzielnicowy, choćby). Gorzko-słodkie jabłko poczułem chyba
najpierw w „Ciężarze” a przede
wszystkim w „Karolu”, którego
musiałem od razu przeczytać ponownie, zanim pogryzłem kolejne partie tej
książki. Podobnego smaku jabłko też (prócz skwarków) zmieliłem zębami, pestkami
popluwając w garść gdy czytałem „To nie
ten las, babciu”. Kilkakroć się zastanawiając, czy to pestkami popluwam czy
jednak perełkami.
„Zbioru” smalec też tłuściutki w smaczki
lecz z przewagą jabłka, winnego. Kwaskowego. Reneta? Często tu cierpkawo, jak
lubię najbardziej. Żreć się tego nie da. Trzeba – powolutku się delektować. W „Zbiorze” pajdy równie chrupiące,
zupełnie jak te z Gniazdozbioru -
czasem nawet się i „dziki” skwarek się zaplącze (boski „Manio”). Ale głównie tu jest renetowo ale papierówkę czuć - kwaśną
jak pysk źle opłacanego herolda dobrych newsów. Innawa z czasem („Droga panno”) ta papierówka niż dotąd,
bo takaż i narratorka: nie gówniara jak wcześniej, a zapadalna na
dojrzałość z wszelkimi jej imponderabiliami. Niby dojrzałe jabłko a kwaśne
wciąż. Zupełnie nie przejrzałe, nie papierowe („Aniołku”!!!).
Zakręcając
okładki słoika po skończonej konsumpcji pragnę uprzejmie donieść, że
obsmarowuje autorka tym swoim smalcem środowiska z gatunku „mocno ryzykownych”.
W takich razach granica nader cienka pomiędzy obsmarowaniem z głową a mieleniem
andronów podług panującej u nas mody: „Jak sobie mały Kazio wyobraża życie na
wsi/w familoku/na blokowisku/w meliniarskiej dzielnicy” [niepotrzebne
skreślić]. Powstaje wciąż przez to masa literackich
„pańsko-ćwierćinteligenckich” karykatur. Głupich do bólu, bo nieświadomie
spreparowanych. Duża to ulga, że Szychowiak z tym problemu nie ma. Ona się ze
swoimi bohaterami nie cyndoli (znów „Manio”),
ale też i ich „chłopomańsko” nie pieści („Kuwa”).
Podobnie, kuwa, nie natrząsa się z nich „między nami inteligentami”. Szychowiak
swoich bohaterów nie ocenia a po prostu podgląda. W najlepszym rozumieniu tego
słowa. Ona ich po prostu widzi i jeśli tylko jest co w nich dostrzec, to w nich
to dostrzega, choć oni sami byliby zdziwieni, że to coś w nich gdzieś tam jest.
Szychowiak natomiast nieznane niejednemu prozaikowi „ucho i oko na temat”
posiada w stopniu zmuszającym do gorącej zazdrości. Nie tylko tego, że to ma,
ale że nie marnuje i nie rozmienia na drobne. A do tego prozę napisała prozą, a
nie przetłumaczyła na prozę poezji. A tu chodzi po prostu o smalec. Tylko i aż
tyle. Proszę się częstować!
Zygmunt Żeligowski
Książki jeszcze nie czytałam, ale ... będąc puszystą brunetką - wiecznie na (nieskutecznych) dietach - ponad wszelką wątpliwość sięgnę po ten smalczyk domowy, Mirkowy, na chlebie nieoszukanym. Aż się chce czytać po tak smakowitej recenzji. Ciekawe, czy w smalczyku z jabłuszkiem znajdę majeranek, który wydaje się niezbędny w takiej kompozycji :)
OdpowiedzUsuńTu nie chodzi tylko o smalec! Podejrzewam,że żurawina bardziej.Znam Ci ja smak Mirczynej delicji. :)) Gniazdozbiór to raczej zbiór gniazdowników - niezaradne i nieopierzone pisklę.I o takich ludzkich gniazdownikach Mirka pisze. I to jak.
OdpowiedzUsuń