Za tego typu wierszami
się tęskni, czeka na nie, w ich towarzystwie swobodniej się oddycha, beztrosko się
przy tym przyznając do swej uczuciowej natury. „Język w tych wierszach oddaje
to, co pomyśli głowa, i to, co poczuje serce” – pisał Bohdan Zadura w posłowiu
do tomiku „Proszę nie płakać”. I trafił w istotę splątanego związku
racjonalności z empatycznością, formy z uczuciem – mocno udzielającym się
odbiorcy, wiodącym w tym dochodzeniu do chwilowej prawdy tekstu i zasad
stwarzanego przezeń świata. Tu najpierw trzeba się dać ponieść fali, a potem
rozglądać za tratwą.
Podczas czytania nie chciało mi wyjść z głowy
wspomnienie „Gucia zaczarowanego” w wersji przypomnianej przez Czesława
Miłosza. Gdybyśmy jednak wrócili do oryginału Zofii Urbanowskiej, dojrzelibyśmy
pewne podobieństwa w przedstawieniu zmagania natury z kulturą, wyrzuceniu
Gustawa poza nawias znanego mu świata, w próbie odnalezienia się w nowym życiu,
w opisie trudów powrotu do tego, co macierzyste i źródłowe. Obie wyprawy
potraktować można jako metafory egzystencji, która staje się zrozumiała dopiero
z drugiej strony, po jakimś wstrząsającym, formującym doświadczeniu „wyrzucenia
z życia”.
Gustaw to imię obciążone romantycznym stygmatem, a więc na
skojarzenia rodem z literatury dziecięcej nakładają się kajdany wzięte z
określonego rekwizytorium. Tutaj o żadnych kajdanach nie ma mowy. Tutaj fruwa się
razem z lekką, balladową frazą. Jednak ślady w głębokiej pamięci pozostają:
bór, północ, bagno, „pokutująca dusza” szukająca przyporządkowania, jakiejś
swej zagubionej części. Szychowiakowy Gustaw nie ma niczego wspólnego z bladym
upiorem, to okaz naturalnego zdrowia, niedźwiedź w swoim leśnym królestwie; lecz
dusza jego wciąż szuka, woła o dopełnienie czy wyjaśnienie. To wątek niemal
baśniowy – zamienienia w kogoś innego i szukania przez całe życie odpowiedzi na
pytanie, kim się naprawdę jest i co było wcześniej od tego, co się pamięta. A
coś było niewątpliwie, ustanawiając zasady tego jedynego, konkretnego, „mojego”
istnienia. To po co ktoś te zasady zmieniał? Właśnie od tej kwestii zazwyczaj
zaczyna się trudna lektura losu, nauka życia. Od tego też zaczyna się edukacja
Gustawa, jego mozolny powrót do człowieczeństwa.
To ciekawe, że tyle tu spotyka się tropów.
Literatura dziecięca, ludowa, romantyczna i jeszcze młodzieżowa. W obrazkach
zagospodarowywania leśnego labiryntu, w tym antropomorfizującym krzątactwie
dostrzegamy nieśmiertelny archetyp osadnika, trapera, Robinsona Kruzoe
buszującego w przestrzeni między tym, co jeszcze dzikie, a tym, co już
oswojone. Do pełni szczęścia brakuje mu tylko ludzkiego głosu. I staje się –
ten przeczuwany inny świat, ze swymi zapachami, kształtami i rytuałami, nagle
pojawia się przed nim w niepozornej osobie Janinki. Oto i jest paradoksalny
Piętaszek, przychodzący po to, by ucywilizować swego „pana”. Piętaszek, czyli
osoba, która z narzędzia życia staje się celem życia, koniecznym dopełnieniem
istnienia.
I tak sobie myślę, że spośród wielu skojarzeń
(mitologicznych, baśniowych, balladowych, romantycznych, podróżniczych itd.),
które nasuwają się w rytmie elegancko skrojonego przez autorkę wiersza, jedno
jest najważniejsze. Gustaw tak naprawdę nie jest znikąd. Owszem, jest z głębin
tradycji, z tych wspomnianych wcześniej dalekich ech. Ale jeszcze bardziej z
naszych intymnych rojeń o obcym, o odkryciu go i oswojeniu, czyli zmierzeniu
się z odkryciem i wchłonięciem przez własną tożsamość. Wspomnienie, fantazmat,
baśniowo-oniryczny dokument, prawdziwa historia dzikiego dziecka żyjącego w
puszczy – etykietka nie ma żadnego znaczenia, gdyż rzecz dotyczy czegoś
głębszego: gotowości na przyjęcie, nie na odrzucenie. I tego trzeba uczyć się
od kobiet. To między innymi miał na myśli Roman Kaźmierski, pisząc w przedmowie
do „Człap story”: „Za najważniejszą cechę tego pisania uważam swoistą
życzliwość – empatię w stosunku do tego, co uznaje się powszechnie za
marginesy rzeczywistości, zdolność do pochylania się, nasłuchiwania i
dostrzegania nawet tego, co małe, błahe, brzydsze”. I do tego nawiązywał już
przywoływany Bohdan Zadura: „Mirka Szychowiak dogaduje się w swoich wierszach
ze światem. Ma wobec niego tyle czułości, ile trzeba, by nie popaść w
sentymentalizm, tyle dystansu, ile wystarcza, aby okazać mu coś więcej niż
wyrozumiałość”.
Na koniec „przepowiadam” sobie to, co we mnie
zostanie z tego poematu na dłużej. Wykładam
w następujących słowach... Stawanie się (kimś, kim chciałoby się być)
możliwe jest dopiero w miłości, w cieple bijącym od tego niespodziewanego
innego, który przyszedł, zaskoczył, wchłonął. I tak oto jesteśmy już razem, nie
do pomyślenia inaczej. Razem wobec i razem w sobie. Ten, który był zawsze
znikąd, teraz mówi, wskazując na siebie w związku, że „jest stąd”. Z tego, co
odnalazł w sobie i z tego, co było zawsze, czekając na niego. Znalazł swoje
miejsce, miejsce go znalazło. Ludzie dopowiedzieli resztę. A Mirka zapisała w porywie,
natchnieniu. O tym jest ta książka.
Karol Maliszewski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz