sobota, 21 listopada 2015

Zygmunt Żeligowski - Chodzi o smalec ("Gniazdozbiór")





Chodzi o smalec

Kobieta i prozę pisze. No to trochę niby strach zanim się czytać to zacznie, bo - pomijając chlubne wyjątki z wysokiej półki - nader w dziale „proza kobieca” straszą książki napisane:
- Matki Polki cycem umaczanym w stolnicy oprószonej mąką, by się ciasto na pierogi nie lepiło deski;
- cudzym fiutem waląc w klawiaturę; lub vice versa, zależy;
- półmetrowym tipsem z porywu serca rozmazującym po akapitach sushi;
- waginą, co w nią flaga zatknięta (np.) biało-czerwona przepasana ewentualnie tęczową szarfą. Kataklizmu w sumie nie ma, niby nic takiego, a jakoś nie cieszy. Strach.
            Szychowiak - ulga ogromna - pisze zupełnie inaczej: jakby smalcem po pajdzie chleba. Po takiej z wykopalisk, z czasów, które w swojej książce autorka wspomina – z chleba pieczonego unplugged, po ludzku. I dlatego kromisko takie bosko chrupiące jest, grubawe z miąższem nieco zbitym przy skórce, dalej miękkim z konkretnymi dziurami. I posmarowane to smalcem. Takim bez piarowskiej  naklejki, że on niby Babuni, Dziadunia, Szwagra siostry brata matki, albo jeszcze kogoś podstawionego przez dział marketingu. A tak naprawdę - to przecież jakieś kopyta zmielone czy inne badziewie a tłuszcz diabli wiedzą jakiej proweniencji. Szychowiak pisze smalcem własnej domowej produkcji: raz z przesmażoną cebulką, drobno pokrojoną, raz ze skwarkami, innym razem z jabłkiem w kosteczkę.
Temperaturę smalec ma w sam raz - nie ciepłe to kluchy ale też i nie wyjęła go autorka przed minutą z lodówki. Swoje w ciepłym odstał i teraz w sam raz jest dla smakosza. Smaruje nim Szychowiak akapit za akapitem, stronę za stroną. Ani nie na łaciato, szczędząc jak sknera, ani wcale nie równiutko - to w końcu nie mazanie po ceracie dżemem, a uczciwa pajda i smalec z cymesami. I jakby go nożem w jędrno-sprężysty miąższ nie wduszać, to co rusz frapująco sterczy grudka. Grudka Czegoś. Czegoś, czego nie sposób ominąć, co podczas lektury chrupie jak cholera i podobnie smakuje. Zupełnie tak, jak w czasach – patrz Gniazdozbiór – kiedy rodzice nas gnali do spożywczaka po to głównie, by włosy rwać z głowy, bo chlebek - i owszem - docierał na miejsce, ale pod postacią trójcy: obawiającego się lania bachora, lekko obeschniętego miąższu w przestępczej dłoni, oraz delicyjnej skórki poddanej już procesowi obróbki w nieletnich jelitach.
Gniazdozbiór” – nie boję się tego słowa - zeżarłem zgryzając co kęs-akapit a to skwarek nieciągniętego za zajady humoru, a to memlając słodko-gorzką cebulkę mini portrecików bohaterów tej prozy (nawet tych z tła – Dzielnicowy, choćby). Gorzko-słodkie jabłko poczułem chyba najpierw w „Ciężarze” a przede wszystkim w „Karolu”, którego musiałem od razu przeczytać ponownie, zanim pogryzłem kolejne partie tej książki. Podobnego smaku jabłko też (prócz skwarków) zmieliłem zębami, pestkami popluwając w garść gdy czytałem „To nie ten las, babciu”. Kilkakroć się zastanawiając, czy to pestkami popluwam czy jednak perełkami.
Zbioru” smalec też tłuściutki w smaczki lecz z przewagą jabłka, winnego. Kwaskowego. Reneta? Często tu cierpkawo, jak lubię najbardziej. Żreć się tego nie da. Trzeba – powolutku się delektować. W „Zbiorze” pajdy równie chrupiące, zupełnie jak te z Gniazdozbioru - czasem nawet się i „dziki” skwarek się zaplącze (boski „Manio”). Ale głównie tu jest renetowo ale papierówkę czuć - kwaśną jak pysk źle opłacanego herolda dobrych newsów. Innawa z czasem („Droga panno”) ta papierówka niż dotąd, bo takaż i narratorka: nie gówniara jak wcześniej, a zapadalna na dojrzałość z wszelkimi jej imponderabiliami. Niby dojrzałe jabłko a kwaśne wciąż. Zupełnie nie przejrzałe, nie papierowe („Aniołku”!!!).
Zakręcając okładki słoika po skończonej konsumpcji pragnę uprzejmie donieść, że obsmarowuje autorka tym swoim smalcem środowiska z gatunku „mocno ryzykownych”. W takich razach granica nader cienka pomiędzy obsmarowaniem z głową a mieleniem andronów podług panującej u nas mody: „Jak sobie mały Kazio wyobraża życie na wsi/w familoku/na blokowisku/w meliniarskiej dzielnicy” [niepotrzebne skreślić]. Powstaje wciąż przez to masa literackich „pańsko-ćwierćinteligenckich” karykatur. Głupich do bólu, bo nieświadomie spreparowanych. Duża to ulga, że Szychowiak z tym problemu nie ma. Ona się ze swoimi bohaterami nie cyndoli (znów „Manio”), ale też i ich „chłopomańsko” nie pieści („Kuwa”). Podobnie, kuwa, nie natrząsa się z nich „między nami inteligentami”. Szychowiak swoich bohaterów nie ocenia a po prostu podgląda. W najlepszym rozumieniu tego słowa. Ona ich po prostu widzi i jeśli tylko jest co w nich dostrzec, to w nich to dostrzega, choć oni sami byliby zdziwieni, że to coś w nich gdzieś tam jest. Szychowiak natomiast nieznane niejednemu prozaikowi „ucho i oko na temat” posiada w stopniu zmuszającym do gorącej zazdrości. Nie tylko tego, że to ma, ale że nie marnuje i nie rozmienia na drobne. A do tego prozę napisała prozą, a nie przetłumaczyła na prozę poezji. A tu chodzi po prostu o smalec. Tylko i aż tyle. Proszę się częstować!



 Zygmunt Żeligowski


niedziela, 8 listopada 2015

Karol Maliszewski - Znikąd i stąd ("Gustaw znikąd")

   Wiersze Mirki Szychowiak bronią się same, tym słowom żadne posłowia nie są potrzebne. Jestem tu tylko na chwilę, wiersze zostaną na dłużej. Dopisuję coś do opowiedzianej historii, coś, co przyschnie i szybko odpadnie. Mam niewiele czasu, niewiele miejsca. Śpieszę więc, żeby donieść, że toczy się bój między poezją dla specjalistów i tą pozostałą, nazwijmy ją na użytek tego niemiejsca i nieczasu – empatyczną. Pisania hermetycznych wierszy można się szybko nauczyć, zaś z pisaniem wiarygodnie empatycznych kłopot zdecydowanie większy. Trzeba się z czymś tam urodzić, coś trzeba mieć w kruchej strukturze psychicznej, rodzaju unerwienia i tak dalej. 
 Za tego typu wierszami się tęskni, czeka na nie, w ich towarzystwie swobodniej się oddycha, beztrosko się przy tym przyznając do swej uczuciowej natury.  „Język w tych wierszach oddaje to, co pomyśli głowa, i to, co poczuje serce” – pisał Bohdan Zadura w posłowiu do tomiku „Proszę nie płakać”. I trafił w istotę splątanego związku racjonalności z empatycznością, formy z uczuciem – mocno udzielającym się odbiorcy, wiodącym w tym dochodzeniu do chwilowej prawdy tekstu i zasad stwarzanego przezeń świata. Tu najpierw trzeba się dać ponieść fali, a potem rozglądać za tratwą.
   Podczas czytania nie chciało mi wyjść z głowy wspomnienie „Gucia zaczarowanego” w wersji przypomnianej przez Czesława Miłosza. Gdybyśmy jednak wrócili do oryginału Zofii Urbanowskiej, dojrzelibyśmy pewne podobieństwa w przedstawieniu zmagania natury z kulturą, wyrzuceniu Gustawa poza nawias znanego mu świata, w próbie odnalezienia się w nowym życiu, w opisie trudów powrotu do tego, co macierzyste i źródłowe. Obie wyprawy potraktować można jako metafory egzystencji, która staje się zrozumiała dopiero z drugiej strony, po jakimś wstrząsającym, formującym doświadczeniu „wyrzucenia z życia”.
   Gustaw to imię obciążone romantycznym stygmatem, a więc na skojarzenia rodem z literatury dziecięcej nakładają się kajdany wzięte z określonego rekwizytorium. Tutaj o żadnych kajdanach nie ma mowy. Tutaj fruwa się razem z lekką, balladową frazą. Jednak ślady w głębokiej pamięci pozostają: bór, północ, bagno, „pokutująca dusza” szukająca przyporządkowania, jakiejś swej zagubionej części. Szychowiakowy Gustaw nie ma niczego wspólnego z bladym upiorem, to okaz naturalnego zdrowia, niedźwiedź w swoim leśnym królestwie; lecz dusza jego wciąż szuka, woła o dopełnienie czy wyjaśnienie. To wątek niemal baśniowy – zamienienia w kogoś innego i szukania przez całe życie odpowiedzi na pytanie, kim się naprawdę jest i co było wcześniej od tego, co się pamięta. A coś było niewątpliwie, ustanawiając zasady tego jedynego, konkretnego, „mojego” istnienia. To po co ktoś te zasady zmieniał? Właśnie od tej kwestii zazwyczaj zaczyna się trudna lektura losu, nauka życia. Od tego też zaczyna się edukacja Gustawa, jego mozolny powrót do człowieczeństwa.
  To ciekawe, że tyle tu spotyka się tropów. Literatura dziecięca, ludowa, romantyczna i jeszcze młodzieżowa. W obrazkach zagospodarowywania leśnego labiryntu, w tym antropomorfizującym krzątactwie dostrzegamy nieśmiertelny archetyp osadnika, trapera, Robinsona Kruzoe buszującego w przestrzeni między tym, co jeszcze dzikie, a tym, co już oswojone. Do pełni szczęścia brakuje mu tylko ludzkiego głosu. I staje się – ten przeczuwany inny świat, ze swymi zapachami, kształtami i rytuałami, nagle pojawia się przed nim w niepozornej osobie Janinki. Oto i jest paradoksalny Piętaszek, przychodzący po to, by ucywilizować swego „pana”. Piętaszek, czyli osoba, która z narzędzia życia staje się celem życia, koniecznym dopełnieniem istnienia.
   I tak sobie myślę, że spośród wielu skojarzeń (mitologicznych, baśniowych, balladowych, romantycznych, podróżniczych itd.), które nasuwają się w rytmie elegancko skrojonego przez autorkę wiersza, jedno jest najważniejsze. Gustaw tak naprawdę nie jest znikąd. Owszem, jest z głębin tradycji, z tych wspomnianych wcześniej dalekich ech. Ale jeszcze bardziej z naszych intymnych rojeń o obcym, o odkryciu go i oswojeniu, czyli zmierzeniu się z odkryciem i wchłonięciem przez własną tożsamość. Wspomnienie, fantazmat, baśniowo-oniryczny dokument, prawdziwa historia dzikiego dziecka żyjącego w puszczy – etykietka nie ma żadnego znaczenia, gdyż rzecz dotyczy czegoś głębszego: gotowości na przyjęcie, nie na odrzucenie. I tego trzeba uczyć się od kobiet. To między innymi miał na myśli Roman Kaźmierski, pisząc w przedmowie do „Człap story”: „Za najważniejszą cechę tego pisania uważam swoistą życzliwość – empatię w stosunku do tego, co uznaje się powszechnie za marginesy rzeczywistości, zdolność do pochylania się, nasłuchiwania i dostrzegania nawet tego, co małe, błahe, brzydsze”. I do tego nawiązywał już przywoływany Bohdan Zadura: „Mirka Szychowiak dogaduje się w swoich wierszach ze światem. Ma wobec niego tyle czułości, ile trzeba, by nie popaść w sentymentalizm, tyle dystansu, ile wystarcza, aby okazać mu coś więcej niż wyrozumiałość”.
 Na koniec „przepowiadam” sobie to, co we mnie zostanie z tego poematu na dłużej. Wykładam  w następujących słowach... Stawanie się (kimś, kim chciałoby się być) możliwe jest dopiero w miłości, w cieple bijącym od tego niespodziewanego innego, który przyszedł, zaskoczył, wchłonął. I tak oto jesteśmy już razem, nie do pomyślenia inaczej. Razem wobec i razem w sobie. Ten, który był zawsze znikąd, teraz mówi, wskazując na siebie w związku, że „jest stąd”. Z tego, co odnalazł w sobie i z tego, co było zawsze, czekając na niego. Znalazł swoje miejsce, miejsce go znalazło. Ludzie dopowiedzieli  resztę. A Mirka zapisała w porywie, natchnieniu. O tym jest ta książka.

Karol Maliszewski