piątek, 27 lutego 2015

Kuwa

Królowo daj zeta, potrzeboski jeste, nawet piętki nie mam na śniadanie Tadzik zrobił smutną minę.
Kilka minut temu szedł z dwiema reklamówkami po rynku i ryczał coś Lady Pank, ale jak tylko mnie wypatrzył koło ratusza, uciszył się, zgarbił i momentalnie zamienił w wychudzonego, niedożywionego ciapka.

 Tadeusz, po pierwsze nie mówi się jeste, tylko jestem, a po drugie, wczoraj dałam ci piątkę, bo nie miałeś chleba na śniadanie. Ty się Tadeusz w końcu określ, bo zaczynam myśleć, że traktujesz mnie niepoważnie.
 Nie bądź, kuwa, taka drobiazgowa, lalka zarechotał Co to jeden chleb na takiego bitelsa, jak ja? Nie jeste ostatnio niestety, zaangażowany w żadne zajęcie i mam chwilowe problemy finansowe. 
Ostatnio, czyli od kiedy, skurczybyku? Chyba od stanu wojennego, a może dłużej. Tadeusz, mnie możesz szczerze powiedzieć pracowałeś kiedyś uczciwie? 
Nie obrażaj mnie lalka, bo nic kuwa o mnie nie wiesz! Powiem ci za komuny miałe zasadę, że nie będę się komuchom wysługiwał.
Miałem, a nie miałe, pipsztoku.
Spadaj! naciągnął mi czapkę na oczy Słuchaj kuwa, a nie wykładaj, bo na studia za stary jeste. No, to jak przyszedł kapitalizm, już nie było takiej prezencji, żeby mi dali odpowiednie stanowisko.
 Trzeba było się do partii zapisać, baranku boży zażartowałam dostałbyś posadę na wysokościach i dzisiaj na Wyspach Kanaryjskich byś dupę opalał i pił drinki z parasolką, a nie wynalazki z drogerii. 
Teraz, to mnie, kuwa, zdrzaźniłaś na maksa znowu był wysoki i bojowy. Ja cię szanuję i w ogóle, a ty z takim refrenem do mnie wyjeżdżasz? No ja pieeedole! Nie rób z siebie, kuwa pipy z opieki społecznej, bo się pogniewamy. I jeszcze skromna uwaga do ciebie, kobieto nie piję wynalazków, bo mi żal wątroby. Ja nie jeste Zbyniu. On oprócz papy i lepiku, chlał w życiu wszystko. I teraz sobie porównaj ja jeste elegancki chłopak, a Zbynia trzeba prowadzić pod rękę, bo mu się błędnik spierdolił. I niestety, kuwa rach ciach i w piach.
   Tadzik należał do moich ulubionych uliczników. Rynek był terenem, po którym krążył najczęściej. Jeśli nie przeglądał śmietników i skwerków w poszukiwaniu puszek, było pewne, że siedzi na murku przy rybnym i czeka na bliższych i dalszych znajomych, z jako tako wypełnionym portfelem. Znałam kilka jego kobiet, z którymi przychodził na plenerowe zabawy albo prowadzał się po parkach. Kiedy go pierwszy raz zobaczyłam, od razu mi się spodobał
porządnie ubrany, niósł torebkę swojej Krysi czy Marysi i pierwszy zaczynał tańczyć, przeważnie sam. Nie czekał, aż się plac zapełni, tylko szalał. Miał poczucie rytmu, znał chyba wszystkie piosenki świata, bo gęba mu się nie zamykała śpiewał i śpiewał.
   Nie wiedziałam z początku, że to facet, który prawie całe życie nigdzie nie pracował i żył z “kapanego” na ulicy. Ubrany, czysty, babeczka z elegancką fryzurą, na obcasach, na imprezach drobny alkohol, pełna kultura, buch w mankiet. Dopiero później, kiedy widywałam go na rynku ciągle i ciągle, zorientowałam się, że to dobrze utrzymany, sympatyczny i pełen fantazji menelson. Nie wiem, dlaczego, ale to właśnie zacieśniło naszą znajomość; toczyliśmy ze sobą rozmowy; czasem krótkie, w przelocie, czasem przysiadałam na murku przy rybnym na dłużej. Zaczęliśmy w domu zbierać dla niego puszki i inne rzeczy, które mógł spieniężyć. Wyciągałam co się dało od sąsiadów i przywoziliśmy Tadzikowi wypakowane wory. O kasę prosił tylko przy grubszych kryzysach. Kiedy było jako tako, dostawał parę groszy bez proszenia, a przed świętami zasilaliśmy go większą gotówką. Mąż był dla Tadzika najlepszym kumplem i przyjacielem. 

   Od pewnego czasu coś się zmieniło, bo zostawiła go baba i poszła do innego. Pomyślałam, że dobrze nie pasowała do Tadzika, najczęściej nietrzeźwa, była nachalna i jakaś takaś. Prowadzali się z wózkiem, do którego zbierali puszki i inne złomy. Ona ledwo trzymała się na nogach, Tadzik za to dziarski, ale już gorzej ubrany, zaniedbany. I nagle odeszła. Zobaczyłam ją kiedyś zalaną w trupa, na murku, z obdartym, pijanym facetem. Odtąd Tadzik kolędował po rynku sam. Zaczął więcej pić, mówić do siebie, krzyczeć nie wiadomo do kogo albo śpiewać, tak jak dzisiaj na ulicy. W temacie paru groszy na chleb zrobił się aktywniejszy. Muszę go zaraz wypytać, bo chyba nadszedł czas, kiedy trzeba było zacząć się o niego martwić.
Teraz stał obok obrażony i gwizdał:
 
Spokojnie, Tadeusz szturchnęłam go nie miałam nic złego na myśli z tymi wynalazkami, wyluzuj, człowieku.
Lubię, kuwa, jak mówisz do mnie Tadeusz klepnął mnie po plecach Żadna dupa tak mnie nie nazywała. 
No właśnie, zuchu porozmawiajmy o dupach, Regina cię zostawiła, co nie?
  Puściła się splunął na ziemię i to z takim, rzęchem, że ja pieeedole! Śmierdziel, kuwa i lump. Powiem ci lalka coś szczerze, z serca poszła, to poszła, szmacisko, ale ja ją kuwa szanuję za to, że chociaż ma gorzej z tym skurwielem, niż ze mną, to jest honorowa i się nie skarży po parafii.
Odbiło ci? Ja bym jej nie żałowała. Pijaczka i flejtuch. 
Miała, kuwa powody, żeby się stoczyć. 
Ciekawe, jakie? 
Skąd mam wiedzieć, lalka? Nie zwierzała mi się.
 Powiedz mi Tadeusz, czemu ty z nią byłeś? Miałeś elegancką babkę, z torebkami, kolczykami, zawsze ekstra uczesaną, zadbaną. Trzeba być czubem, żeby ją zamienić na takiego kocmołucha.
 Mówisz o Wandzi? zaczął rechotać A daj, kuwa spokój! Jaka elegancja? Ona męskie skarpety nosiła do obcasów! Siara na całą parafię! I bez przerwy, kuwa, bekała. Nie dało się przy niej jeść, ja pieeedole, wieprz, a nie kobieta. Weź przestań, kuwa, bo jak sobie przypomnę! Regina, fakt, że fleja, ale miała tej kultury trochę i szacunku do człowieka. 
Właśnie widzę tak cię szanowała, że polazła do jakiegoś lumpa, a ty zostałeś sam. 
Musiała mieć powód. 
Jaki? 
Nie pytałem, ale jak by nie miała, to by nie poszła.
  Trzeba było zapytać, frajerze. 
Wiesz, co to są, kuwa, osobiste pytania, lalka? znowu mnie klepnął To takie coś, że nie zawsze chcesz zadać, bo ci się może nie spodobać to, co kuwa usłyszysz, kape? Słuchaj, kończymy na dzisiaj te gadki, bo widzę, że ja coraz głodniejszy, a ty mi pierdolenie w ślepą gienie odstawiasz. Dajesz, kuwa na ten chleb czy mam się obrazić?
    Jeszcze mi tego brakuje, żeby się obraził gamoń. Gdybym go nie lubiła, dostałby torbą po plecach, a tak, wypada skapitulować i odpalić coś na ten chleb.
 
Tadeusz, ja przecież z troski, bo cię lubię, żulu cholerny. Zrobimy tak: ty stoisz i czekasz, a ja do spożywczego wchodzę, kupuję chleb i pasztetówkę. Tak? 
No, kuwa, super bosko, lalka, kocham cię i twojego mistrza też, powiedz mu to ode mnie! przyklęknął na kolano i buch w mankiet. Ale dołożysz jakiegoś funciaka, żebym miał jutro na chlebuś? 
Masz piątkę, Tadeusz, ale oszczędnie, nie rozrzucaj się za bardzo.
Przyłożył rękę do piersi:

  Dla ciebie wszystko, lalka. Od jutra będę kuwa, jak ten święty Aleksy na przykład.

czwartek, 26 lutego 2015

Droga panno


Musimy kupić sznurek Piotruś był bardzo przejęty weźmiemy z domu drabinę i przywiążemy wszystkie chmury, bo inaczej spadną i się potłuką. Pomożesz mi? Wiem, że dziewczyny są głupsze od nas, ale wszystko ci wytłumaczę. Jak będziesz słuchać, to nam się uda.
  Kolejna, wspólna wyprawa w pola, poza wieś, w poszukiwaniu wrażeń, czarodziejskich kamieni, uzdrawiających roślin, zwierzęcych śladów i innych dziwów. Kolejna wycieczka krajoznawczo-naukowa, z Piotrusiem
profesorem, przewodnikiem duchowym, wynalazcą, poszukiwaczem i opiekunem. W naszej przyjaźni, niewłaściwa ilość chromosomów, nadmiar śliny w ustach i typowa dla tej bożej przypadłości uroda nie miała żadnego znaczenia. Był niespełna dwudziestoletnim odkrywcą i postanowił mnie oświecać w tematach, w których jego zdaniem byłam niedouczona. Kilka razy w miesiącu dawał mi bezpłatne korepetycje z przedmiotów ogólnoludzkich; czasem miałam wrażenie, że przemyca w swoich naukach elementy magii. Niewiele starsza czułam, że nic nie wiem, nie umiem, nie widzę i nie czuję. Wpatrzeni w pierzaste, płynące chmury, baliśmy się osobno, ale przerażało nas to samo: że spadną. Bałam się tego tylko podczas wspólnych wypraw. Udzielało mi się wszystko, co Piotrusia cieszyło, straszyło, co go napędzało i czasem sprowadzało boleśnie na ziemię. 
Piotrek, wszystkie drabiny świata są za krótkie. - pociągnęłam go w końcu za rękaw Do nieba kawał drogi, nie damy rady. Trzeba znaleźć inny sposób. 
Poddajesz się? krzyczał Ty tchórzu! Boisz się wejść na drabinę! Nie, to nie! Sam je powiążę w pęczki!
Był rozżalony i zły, nie mogłam tego tak zostawić.

  Masz rację, wodzu zrobiłam przepraszającą minę boję się wysokich drabin, wysokości, bo jestem niezgraba i spadłabym. Chciałbyś, żebym zrobiła sobie krzywdę, złamała nogę? Może leciałaby krew?
Momentalnie był przy mnie:
 
Zapomniałem o krwi! Nie chcę, żebyś sobie coś złamała! patrzył  przestraszony zza grubych szkieł - przecież nie moglibyśmy poszukiwać  t e g o  w s z y s t k i e g o  z twoją złamaną nogą.
  I z tańców nici! dobrze, że sobie przypomniałam.
  Taniec był dla Piotrusia czymś szczególnym.W domu ćwiczył zawzięcie w swoim pokoju, będąc swoim trenerem i choreografem. Nie wiem czy pokazywał mamie te kosmiczne układy, nigdy nie miałam okazji rozmawiać z nią na ten temat. Ja byłam jego wierną, jednoosobową widownią
w polach, na łąkach, w lesie z dala od domów i ludzi. Często fikałam razem z nim, kiedy potrzebował w swoim tańcu drugiej osoby. Dzisiaj przygotował kolejną niespodziankę: 
Rozumiesz mówił trochę niewyraźnie tutaj będę tańczył w sobie i z wierzchu. Nie ma muzyki, nic nie będzie słychać.
  A ty będziesz słyszał?
  Ale jesteś głupia! Wszystko będę słyszał, nie można tańczyć bez muzyki. Opowiem ci, o czym tańczę. 
Może zaśpiewam jakąś piosenkę? Spojrzał na mnie i zrezygnowany machnął ręką: 
Te dziewczyny niczego nie rozumieją! Przecież nie będziesz wiedzieć, o czym masz śpiewać, bo nie wiesz, o czym zatańczę. Lepiej siadaj i czekaj. Muszę się przygotować.
    Kiedy był zły, mówił bardzo niewyraźnie, ale szybko nauczyłam się tej mowy, nie musiałam się domyślać i dopowiadać sobie niczego. Patrzyłam teraz jak oddala się kilkanaście metrów i staje do mnie tyłem. Zawsze tak robił
skupiał się. Trwało to i trwało, czasem słyszałam jakieś mamrotanie, zdarzało się, że klękał,  wyciągał ręce do góry, jakby się modlił. Dzisiaj wydawało się, że z kimś rozmawia, że się o coś spiera, bo nerwowo podrygiwał. 
Zaczynam! odwrócił się w moją stronę Szanowni państwo, przedstawiam wam Taniec Potarganych Traw!
Ruszył w moją stronę, pochylony, w wyciągniętymi rękami, ale minął mnie ze spuszczoną głową:

O, biedna łąko, nikt cię dzisiaj nie uczesał, nie pogłaskał po głowie. O, biedne, biedne, opuszczone trawy!
Przeszedł na drugą stronę, gdzie zieleniła się wschodząca pszenica, zrobił kilka tanecznych kroków i zanurzył się w zboże, rozgarniając je rękami na boki: 
Przyszedłem was rozplątać i uczesać. Zrobię wam długie, zielone warkocze!
 Siedziałam i wzruszałam się, jak zwykle. Piotruś sprawiał, że widziałam tylko zielone włosy; nie tę młodą pszenicę, a ścielącą się na kilkunastometrowej powierzchni
gęstą czuprynę. Wciąż wirował, pochylając się co chwilę i przemawiał cicho. Potem zaczął biegać, jak szalony, w końcu upadł i przytulił twarz do ziemi: 
Kocham cię moja łąko, ale niedługo muszę odejść. Kiedyś znowu przyjdę do ciebie.Wrócę na pewno. Przysięgam.
Podniósł się i spojrzał w moją stronę. Wstałam i biłam brawo. Ukłonił się i powiedział to, co zwykle mówił po tańcu:
 
Dziękuję państwu. Bisów nie będzie. Artysta jest zmęczony.
   Był zmęczony. Rumieńce na twarzy, spocone czoło. Trochę przeszarżował, musieliśmy wracać, bo często chorował, łatwo się zaziębiał, a każdą chorobę przechodził ciężko.

 To był piękny i mądry taniec, Piotrusiu. Porozmawiamy o nim później, bo jesteś spocony, a obiecałam mamie, że będę uważać na ciebie. Nie możesz chorować, prawda? 
Nie mogę przytaknął nie lubię martwić mamy, bo jest wtedy smutna, nie uśmiecha się do nikogo. I płacze w drugim pokoju. Słyszałem na własne uszy! To było przeze mnie, bo piłem zimną wodę z kranu.
Oj, zaraz zacznie płakać. Znałam jego płacze, rozpaczliwe i trwające czasami bardzo długo.
 
Coś znowu wymyślasz, Piotrek! Jeśli nawet mama płakała, to na pewno nie przez ciebie. Kobiety muszą sobie popłakać. Już takie są! Sama często płaczę, chociaż nie wiem dlaczego. Z uśmiechem jest podobnie. Raz się chce, a raz się nie chce. Powinieneś to wiedzieć najlepiej, bo przecież wszystko wiesz najlepiej.
Podziałało, pociągnął nosem, ale widziałam, że płaczu nie będzie. 
Ja wszystko wiem najlepiej! już był w swoim żywiole Może mama płakała tak sobie? Na pewno tak sobie. A ta woda z kranu wcale nie była zimna. Może jakiś niewidzialny wróg wrzucił mi przez okno chorobę? 
Możliwe, na przykład w nocy, kiedy spałeś.
 Tak! Czułem jakieś wichry za oknem! A rano katar. No, tak, teraz wiadomo. Dobrze, że to odkryłem! Trzeba zamykać okna na noc i 
zatykać wszystkie dziurki w drzwiach. Gumą do żucia. Ale jestem po-my-sło-wy! 
Idziemy wzięłam go za rękę wcale się nie zdziwię, jak twoja mama postawi nas do kąta.
  Tak, tak. Musimy iść, bo jesteśmy głodni i nie możemy rozgniewać mamy. W sobotę musisz do nas przyjść, chcę ci kogoś przedstawić. 
Kogo?
Nie powiem. Tajemnica.
Ruszyliśmy do domu. Piotruś po drodze skompletował bukiet dla mamy: rumianki, trawki, chwasty i patyczki.
  W sobotę upiekłam krzywe, ale za to słodkie, chrupiące ciastka i po południu poszłam do Piotrusiowa
tak oboje nazwaliśmy ich dom, wielki ogród i zielone podwórko. Pani Tosia była miła, okrągła i sympatyczna. Piotruś, jej ukochanie, sprytny i pojętny, uczył się szybko i wyręczał w większości prac domowych. Czasem, kiedy byłyśmy przez chwilę same zwierzała mi się ze swoich kłopotów. Najbardziej bała się momentu, kiedy umrze i Piotrek zostanie sam. 
Ja sobie tego nie mogę wyobrazić miała w oczach łzy Jak on sobie poradzi ze wszystkim? To takie niebożątko, świat go zeżre. 
To jeszcze nie teraz, pani Tosiu, nie ma co martwić się na zapas.
   Zagadywałam ją, rozśmieszałam, opowiadałam o wyprawach z Piotrusiem i tematy ostateczne ulatniały się.
Weszłam na podwórko. Koty wylegiwały się na słońcu, a Tosia na ławie pod drzewem. Stał tam ogrodowy stół, na którym czerwieniły się w misce piękne, dojrzałe truskawki. Pomachała ręką na powitanie:
 
Chodź, chodź, czekamy. Piotruś zaraz przyjdzie. 
Nie ma go w domu? 
Jest, a gdzie by miał być? Siedzi u siebie w pokoju i spisuje wszystkie grzechy. Przecież jutro niedziela! mówiła to poważnie, choć w pierwszej chwili pomyślałam, że mnie nabiera. 
A jakie on może mieć grzechy, pani Tosiu? Piotruś to chodząca dobroć zaczęłam się śmiać. 
Jemu to powiedz uśmiechnęła się Wiele razy próbowałam tłumaczyć, co jest prawdziwym grzechem, ale nie chciał słuchać. On się po prostu lubi spowiadać. Rozmawiałam o tym z proboszczem, nawet prosiłam, żeby kiedyś z nim pogadał, ale odpowiedział, że widocznie Piotruś ma taką potrzebę i niech się spowiada, kiedy chce. I teraz w każdą sobotę spisuje sobie grzechy w zeszycie. Kiedyś, gdy byliście na wycieczce, chciałam nawet przejrzeć te jego bazgroły, ale jak wzięłam zeszyt do ręki, wystraszyłam się, że wyczytam coś, o czym nie chciałabym wiedzieć. No i ten zeszyt na wierzchu, nigdzie nie schowany. Ufa mi. Zajrzałabyś? 
Nie wiem, chyba nie nie byłam całkiem szczera.
Z domu wyszedł Piotruś, na mój widok zaczął, jak zwykle
pokrzykiwać z radości. Wyściskaliśmy się porządnie, potem usiadł na ławce i dobrał się do ciastek: 
Pyszniaste ciasta! Jak mamusine!
Tosia poszła do domu i za chwilę wróciła z miseczkami i śmietaną. Piotruś zapiszczał i szybko podzielił truskawki na trzy porcje.

 Po takich słodkościach trzeba pobiegać westchnęłam, kiedy wsunęłam swój deser  
Piotruś, zrobimy sobie dzisiaj wyścig do lasu?
  Zapomniałaś? krzyknął oburzony Znowu zapomniałaś na śmierć! Musisz pić zioła na dobrą pamięć.
  O czym? rzeczywiście musiałam zapomnieć Przepraszam, może czegoś nie dosłyszałam. 
Widzisz mamuś odwrócił się do Tosi jak ja się męczę? Człowiek chce takiej pomóc, nauczyć, a taka nawet nie umie zapamiętać jednej ważnej rzeczy. 
Wiem, wiem! w końcu sobie przypomniałam Miałeś mi kogoś przedstawić!
Piotruś uśmiechnął się:

  Człowiek krzyknie, to zaraz pamięć wraca. Skończę jeść truskawki i idziemy do ogrodu, droga panno.
   Rzadko mówił do mnie po imieniu, za to “drogiej panny” używał z wyraźną przyjemnością. Pewnie zapamiętał z jakiegoś filmu. Zapamiętywał przeróżne fragmenty i potem podrzucał je w czasie rozmowy. Byłam ciekawa, kogo mi dzisiaj przedstawi w ogrodzie. Jedno nie ulegało wątpliwości
to na pewno nie będzie człowiek.
    W ogrodzie królowały drzewa owocowe i mnóstwo krzaków malin i porzeczek usadzonych naokoło ogrodu, przy płocie. Poza tym było mnóstwo zielonych zakątków i stara, drewniana altana, w której grałam czasem z Piotrusiem w warcaby. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek wygrała
był mistrzem. Dzisiaj prowadził mnie właśnie tam, do drewnianego, zbitego z grubych desek stołu. 
Siadaj powiedział cicho i rozejrzał się wokół Dobrze, że mama poszła na ten swój film, musimy być sami. Pamiętaj, nie możesz pisnąć ani słowa nikomu na całym świecie. Nie piśniesz? 
Nie pisnę podniosłam dwa palce do góry Przecież wiesz. 
Nie wiem, no właśnie, że nie wiem. W zeszłym roku wygadałaś mamie o Tańcu Białego Lisa. To miał być prezent na urodziny, a wyszło byle co. Wszystko przez ciebie, droga panno. 
Piotruś, przecież skaleczyłeś się wtedy szkłem, miałeś ranę na nodze, trzeba było mamie powiedzieć, co robiliśmy pod lasem. Byłam za ciebie odpowiedzialna! Pamiętasz, jak się darłeś? Nie wygadałabym nigdy naszej tajemnicy, to była wyjątkowa sytuacja, musieliśmy jechać na ostry dyżur. 
Niech ci będzie w końcu Piotruś zmiękł siedź i czekaj.
Zniknął w krzakach, skąd za chwilę przyniósł liść rabarbaru i położył na stole. I znowu gdzieś poszedł, uśmiechając się tajemniczo.

 Zamknij oczy i nie próbuj otwierać, bo nie będzie niespodzianki.
Zamknęłam. Nie czekałam długo, po chwili słyszałam jak gramoli się na ławę, coś mruczy i przemawia, naśladując głos dziecka:

Giligiligili, właźcie na liść, gamonie, nie pchać się, macie dosyć miejsca. O, ślicznie, wszystkie w domu. Możesz otworzyć oczy, droga panno.
   Na rabarbarowym liściu leżało pięć sporych ślimaków. Schowane w skorupkach, nieruchome. Piotruś patrzył na te rudo-beżowe kulki z czułością, na twarzy malowała się duma.
 
Przedstawiam ci moich nowych przyjaciół. To ślimaczkowie nie wiadomo skąd. Wynająłem im mieszkanie koło agrestu! Są tutaj pięć dni! I nie uciekły. Przynoszę codziennie sałatę, potem sobie rozmawiamy. Schowały się, bo na razie jesteś obca. Zaraz im wszystko wytłumaczę.
Patrzyłam, jak głaska skorupki i coś zagaduje po swojemu.

  Zaraz wyjdą szepnął już się szykują. 
Etam, wyjdą specjalnie się droczyłam uśpiłeś je. 
Nie etam, nie etam, tylko będzie, jak mówię. Chodź bliżej i patrz, ty niedowiarku.
Najpierw wystawił rogi ten najmniejszy. Piotruś zanurkował pod stół i wrócił z listkiem sałaty. Oderwał kilka małych kawałków i położył na liściu. Pokazały się drugie rogi, trzecie i w końcu wszystkie.
 
Teraz będę was głaskał, ślimonki. 
Nie dotykaj ich, bo się znowu schowają szepnęłam. 
Coś ty, one to uwielbiają.
Palcem dotykał ślimakowych rogów i po cichu mamrotał:
To jest moja przyjaciółka, chłopaczki. Nie zrobi wam krzywdy, chociaż nie jest zbyt mądra. Ważne, że mnie lubi i chodzi ze mną na wyprawy. Trochę strachliwa, ale na szczęście ma mnie.
Rogi wciąż były na wierzchu, miałam wrażenie, że ślimakom podoba się to głaskanie.

 Mogę ich dotknąć? 
 – Następnym razem, jeszcze ci nie ufają. Muszę im wytłumaczyć parę spraw na twój temat. I jak? Podobają się? 
Są śliczne. Zaniosę je na trawę, wystarczy na dzisiaj. No, zbieramy się panowie. 
Skąd wiesz, że to sami panowie? Może jest jakaś ślimaczkówna? 
Wiem  i już. Żadnej baby tu nie ma. Przecież od razu bym poznał. Ty to masz mały ten swój rozum, droga panno.
Wziął ślimaki i poszedł. Piotruś. Cały on. I jego robaki, ślimaki, gąsienice, ptaszkowie, wszystko, co pełza  i fruwa. Jak go nie kochać i jak się nie martwić, żeby nic złego mu się nie przytrafiło. Nie da się. Nie kochać  i nie martwić.

 I co i co? - przyleciał w końcu była niespodzianka? 
 – Pewnie, jak zawsze robisz mi niespodzianki, zuchu. Idę do domu, jutro może zrobimy wyścigi, muszę w końcu cię ograć. 
Zgoda przysiadł koło mnie, na ławce Ale po spowiedzi.
  Znowu idziesz do spowiedzi? Byłeś w zeszłą niedzielę. Jakie ty masz grzechy, koleżko?
 Jak to, jakie? oburzył się Takie, jak każdy człowiek! Wiesz, ile można nazbierać grzechów przez cały tydzień? Nawet sto!  
Przecież widzimy się codziennie, nie zauważyłam, żebyś grzeszył! Jesteś dobrym chłopcem, Piotrusiu, najlepszym na całym świecie. 
Nie obrażaj mnie, droga panno! był zły Myślisz, że jestem święty, a tylko inni grzeszą? Też jestem człowiekiem. Mam tyle grzechów, że z godzinę będę się spowiadał, a nawet dwie!  
To powiedz mi chociaż ze dwa grzechy! 
Nie jesteś księdzem, głupia dziewczyno! Idź już sobie, bo jeszcze coś powiem i znowu grzech mi przybędzie.
Robiło się groźnie, więc tylko potargałam Piotrusiowi czuprynę i poszłam do domu. Byłam na siebie zła. Niepotrzebnie wdałam się w te przygadywanki. Piotruś chciał być obywatelem na równych prawach. Z dobrymi uczynkami i grzechami. Tak to pojmował. Tylko, że on głaskał ślimaki, które się nie bały jego dotyku, zadawał się ze wszystkim co pełza i fruwa, uczył mnie, jak intensywnie  może pachnieć ziemia, wydłubywał z rowu kamienie, nadając każdemu imię; potrafił oswoić nawet pszczoły, które żądliły wszystkich wokół, tylko nie jego. Dlatego nie powinnam odmawiać mu prawa do grzechu. Mogłam głupio stracić coś, czegoś nawet nazwać do dzisiaj nie umiem i nie chcę.

wtorek, 17 lutego 2015

Trzy dni z życia pacjentki

Poniedziałek (3.00  nad ranem)

Izba przyjęć. Leżę na łóżku z kółkami; ból potworny, a tu taki ładny lekarz przepytuje mnie, ale nie mogę mówić. Zostawia rozbebeszoną, prawie nieżywą i zaczyna chichoczące rozmowy z biuściastą pielęgniarką. Podsłuchuję, jest niedobrze - podobno to nie mój rejon. Podejrzewam, że im przeszkadzam, bo wizyty o trzeciej nad ranem są niestosowne. Szpital, nie szpital, ale to nieelegancko. Mam wyrzuty sumienia, lecz mój żołądek tego nie rozumie i puszczam pawia na posadzkę.W oczach pielęgniarki pretensja, lekarz otrząsa się z obrzydzeniem. W końcu bada, naciska i kolejna katastrofa.Wołam o coś przeciwbólowego. Uśmiecha się, że nic z tego - najpierw pobranie krwi i wyniki. Wreszcie podkoszulek idzie w górę, zastrzyk w tyłek, potem EKG. Z aparatu wychodzi kartka: moje serce napisało na niej długi, monotonny list. Na pierwszy rzut oka wygląda nie najgorzej.

(Godzina 3.35)

Wyjeżdżam z izby przyjęć na wózku, którym kieruje wystraszony Bogdan. Jedziemy sfotografować klatkę piersiową. Potem ze zdjęciem (wyszło nieźle, nawet bez retuszu) jadę na salę. Ląduję w łóżku obolała i wyziębiona; mam dreszcze aż do rana. Aha - jestem na chirurgii.

(Godzina 6.00)

Ktoś zapala światło i dostaję termometr. W międzyczasie znowu zwracam na podłogę. Wstydzę się, bo starsza pani, która leży obok, mówi: "o matko boska, ta nowa rzyga". Zresztą, wszystko mi  jedno - boli potwornie.

(Godzina 7.00)

Podłączono mi kroplówkę, a na stoliku jeszcze jedna flacha. Zmieści się tyle cieczy w żyłach? No, nie wiem. Chciałabym zasnąć, przespać ból, ale nic z tego. Na salę wchodzi kobieta - od razu zaczyna energicznie zajmować się starszą pacjentką. Myje, czesze, przebiera, głośno trajkocze. I potem robi coś, co sprawia, że mam mokre oczy: wyciąga z futerału gitarę i zaczyna śpiewać romanse. Niektóre kobiety śpiewają razem z nią. Chyba mniej już boli, ale za to czuję, ze mam opuchniętą twarz.

(Godzina 9.00)

Obchód. Ordynator nachyla się nade mną i mówi głośno: "o, pani redaktor!". Ponieważ się znamy, czuję się niezręcznie, bo nasze spotkania odbywały się dotąd w pozycji stającej. Zamiast zapytać, co się dzieje, ordynator umawia się ze mną na wywiad o remoncie oddziału chirurgicznego. Za jego plecami wystraszona twarz lekarza, który nad ranem badał mnie (raczej olewał) na izbie przyjęć. Myślisz, że poskarżę się szefowi, palancie? Mówię ordynatorowi, używając dwóch brzydkich słów, żeby mną się zajął, a nie wywiadem. Śmieje się i naciska brzuch. Paw. Już nie czuję wstydu, w końcu to szpital.W związku z tym, że brzuch jest miękki, zapada decyzja o przeniesieniu mnie na internę.

(Godz. 10.00)

Z flachą w ręce (żeby nie wypinać igły) - idę z pielęgniarką do windy i przeprowadzam się piętro wyżej. Sala malutka: dwie pacjentki plus ja i jedno wolne łóżko. Babulka o srebrnych włosach mówi do sąsiadki: "dobrze ze nam dali młodą, a nie znowu jakąś staruchę z erki". Powinnam zaprzeczyć, ale mi się nie chce.

(Godzina 12.00)

Jest Bogdan. Przywiózł różne niezbędne rzeczy: grzebień, pastę do zębów, szlafrok  i nocną koszulę. Nowa, nobliwa, koronki, kołnierzyk, błękitna i śliczna. Choć rzadko w czymś śpię, wsuwam się w nią z przyjemnością. Bogdan odchodzi. W sali jesteśmy wszystkie na Sz. Jedna z nich, ta na "chodzie" patrzy na mnie z troską i mówi otwarcie, że wyglądam strasznie, czyli "trzy ćwierci od śmierci". Żeby poprawić atmosferę, proponuję: na wolne łóżko wpuścimy tylko pacjentkę, która też będzie na Sz. Potem przyszedł ordynator interny. Wydotykał, wypytał, porozmawiał. Ma taki głos, że mógłby nim leczyć. To pomaga, zwłaszcza gdy leżę obnażona, zdechła i rozczochrana. Kurde, nawet nie jestem w stanie udawać, ze mnie to nie rusza.

(godzina 19.00)

Pani Sz. stwierdza, że nie wyglądam już jak upiór. Faktycznie, czuję się lepiej. Ale humor psuje Bogdan, który zjawia się  i mówi cicho, że słyszał od znajomego, że w tym szpitalu to się nawet na łupież umiera. Nie ma to jak przed zaśnięciem pocieszyć żonę. Wyganiam go.

(Godzina 20.00)

Nie mogę się ruszyć z łóżka, a pani Sz. (ta leżąca) będzie miała zaraz lewatywę. Chciałabym wyjść, ale nie dam rady. Idzie to nie za bardzo, bo babcia jest spięta. Pielęgniarka uspokaja i każe ściskać mocno nogi i pupę. Bezwiednie wykonuję te polecenia razem z babcią. Uff, w końcu nam się udało. Dla rozluźnienia atmosfery opowiadam kilka kawałów o lewatywie. Pani Sz. młodsza przypomniała sobie jakieś historie z sanatorium, jest wesoło, trochę rechotamy, potem grzecznie zapadamy w sen.

(Wtorek, blady świt)

Za oknem zima. Mnie to nie przeszkadza, bo leżę w cieple. Tylko hałas okropny. Szu, szu, szu po korytarzach - pacjentki idą do łazienki zajmować kolejkę. Leżymy na piętrze wspólnie z mężczyznami. Pani Sz. krzywi się i stwierdza, że nie ma na kim oka zawiesić. Zasypiam. Kiedy budzę się po godzinie - na stoliku niespodzianka: dwa plastikowe kubeczki, kartki z moim nazwiskiem i napisami. Na jednej "mocz", na drugiej "kał". W środku plastikowa łopatka.Wszystko to niknie w kieszeni szlafroka, a ja przez kilka godzin zastanawiam się, jak temu sprostać technicznie. Aż dostaję gorączki z nerwów. Potem kubeczki giną i przestaję o tym myśleć.

(godz. 9.00)

Śniadanko. Dla mnie kroplówka. W szafce mam paczkę sucharów z przemytu; chyba popełnię czyn lubieżny i zjem jednego pod kołdrą. Zjadam i jest to najlepszy suchar jakiego jadłam w życiu. Przedłużam rozpustę, wypijając pół kubka gorzkiej herbaty. Nektar bogów. Na wizytę przychodzi "duża mężczyzna" z wąsami. Doktor Jacek K. Wystawiam brzuch, który tym razem zostaje "opukany". Doktor podsuwa mi pomysł, aby opisać szpitalne życie, więc jak za te kawałki dostanę kiedyś Nobla, na pewno w przemówieniu wspomnę o doktorze.

(Godzina 12.00)

Łamię szpitalny regulamin i  zapalam w kibelku papierosa, razem z jakąś pacjentką. Chowamy się za drzwiami, ale wchodzi starsza pani i urządza nam awanturę. Mówi, że jesteśmy złe, że szatan nas kusi, bo okradamy własne rodziny i jesteśmy grzesznice.Odrobinę mnie ponosi - sugeruję jej żeby poszła chorować gdzie indziej.

(Godzina 13.00)

Obiad. Dwie flaszki. Smacznego, dziewczynki. Jedzcie sobie tę pieczeń z buraczkami! Chciałybyście się zamienić?? Nic z tego.

(Godzina 17.00)

Idziemy z panią Sz. do sąsiedniej sali. Trwa dyskusja o wyższości kobiety ginekologa nad mężczyzną ginekologiem. Odważnie opowiadam się po stronie mężczyzny. Jedna z pań wspomina  ginekologa, który ośmielił ją, mówiąc, że więcej się "tych rzeczy" naoglądał w życiu, niż ona miała kiedykolwiek ziemniaków w piwnicy. Na sali ogólny chichot. I dobrze, bo wszystkie bardzo chore.

(Środa, po wizycie)

Wychodzę w czwartek. Nic mnie nie boli, jestem głodna. Dzisiaj dostanę pierwszy obiad. Przez okno w łazience spoglądam na ulicę. Jakiś gość właśnie wywinął orła na chodniku. Wiedział, gdzie upaść - wejście do szpitala 50 metrów od niego. Ale podnosi się i kulejąc idzie dalej. Mój pierwszy obiad. Rosół, jajko w sosie i marchewka z jabłkiem. Pani od szatana i grzechów chodzi po salach i chce zamienić na jajko swoje zraziki. Nie ma chętnych.

(Godzina 18.00)

Ordynator robi mi USG. Namydlony pilot jeździ po brzuchu, a ja nie mogę się nadziwić, że to, co widzę na monitorze, jest moje, że to ja. Wszystko czarne, bure, ohyda. Patrzę na twarz doktora; niby maska, ale czuję, że coś jest nie tak. Bierze mnie za rękę  i mówi, że komu jak komu, ale mnie powinien powiedzieć prawdę. W głowie huk, chwilowa zapaść i obrazki z całego życia migają przed oczami, jak w kalejdoskopie. Chyba nieśpiesznie mi do tej prawdy, choć wiem, że zanim stąd wyjdę i tak dowiem się wszystkiego. Patrzymy razem w monitor. Widzę dokładnie tego bydlaka i i mówię, że ma to ze mnie szybko zabrać. Doktor śmieje się, podobno nie ma pośpiechu. Żeby on wiedział, ile znaczy dla mnie jego beztroski ton. Wychodzę. Na korytarzu czeka Bogdan. Uśmiecham się promiennie.

(Czwartek przed dziewiątą)

Od rana myślę o wyjściu. Przychodzi młoda lekarka i mówi, o wypisie w piątek, bo muszą mi zrobić prześwietlenie. Cholera, przecież robili. No tak, ale nie wiedzą, do jakiej teczki upchnęli. Wisi mi to. Stawiam się twardo i nagle zdjęcia są. Voila.  Dostaję w końcu wypis, przebieram się w swoje ciuchy. Ze szpitala Bogdan wiezie mnie na chwilę do pracy; z okna macha pani Marysia. Podpisuję parę kwitów i opowiadam, jak było w szpitalu. Dziwne, ale nie pamiętam już tego bólu. Teraz jestem zdrowa i niech to będzie stan przewlekły. Nie mam czasu chorować. Idą święta.

poniedziałek, 9 lutego 2015

Szczerze oddany

    Jako obywatel Naszej Gminy z dziada pradziada, zmuszony jestem poinformować Szanownego Pana Wójta, Pierwszego Obywatela Warcholewa, o kreciej robocie uprawianej przez mieniących się Pana przyjaciółmi i ludźmi honoru (hehe), pracowników Urzędu i radnych. Tak, tak, Szanowny Panie Wójcie, najciemniej pod latarnią i może dlatego nie widać, jak najbliżsi pracownicy robią Mu, za przeproszeniem – koło pióra. Czynię to wyznanie nie jako donosiciel, bo ja się donosicielstwem brzydzę i mam przyjemność poinformować, ze jest to obrzydzenie dziedziczne, bo i świętej pamięci ojciec się brzydził, że nie wspomnę o pradziadku. Piszę to z troski o Nasze Ukochane Warcholewo i Pańskie dobre imię oraz w obronie moralności i ładu społecznego. 
   Pan to się za bardzo cacka z tym sekretarzem Wrześniem Lucjanem i stawia go za wzór innym, a to jest za przeproszeniem łajdak i chuligan oraz maniak seksualny. 
   Byłem niedawno na pikniku rodzinnym, który Urząd z okazji Dnia Samorządowca zorganizował dla pracowników oraz radnych. Pan z Ukochaną Małżonką, jak na naszego Szefa przystało, relaksował się na łonie natury, z umiarem konsumując zarówno pożywienie, jak i napoje chłodząco-pobudzające, ale nie wszyscy (ja tak) brali przykład. Ten Wrzesień Lucjan specjalnie zadekował się daleko od Pana, po to by szczuć, judzić i ośmieszać. Do przewodniczącego komisji budżetowej Nowackiego Rajmunda wyraził się o Panu, że “przy tym utuczonym impotencie, jego suczkę na pewno swędzi szparka i biedna musi ganiać gdzieś na boki”. Po tych słowach zatrząsłem się milcząco ze wzburzenia, ale niestety reszta – rechotała i dogadywała tłuste słówka. A Krystyna Zdybał z księgowości powiedziała do Września Lucjana, że Pan na pewno ma małego i że nie to co Lucjan. Ladacznicę zatrudniacie się w Gminie! Nie dość, że sobie ze swojego Pracodawcy bezpodstawnie zakpiła, to przyznała się publicznie do intymnych związków z tym plejbojem Wrześniem. 
   Ponieważ dzięki łaskawości Urzędu alkohol lał się strumieniami, w godzinach wieczornych, kiedy Pan niestety opuścił nasze grono, by udać się na mszę wieczorną – zaczęły się orgie i niektórzy spiskowali jawnie i bezczelnie. Ta Świątek Urszula, co pracuje w kadrach, lepiła się bezwstydnie, będąc pod wpływem, do wszystkich mężczyzn, nawet żonatych, że w końcu Kalimoniuk Jan, z ochrony środowiska, na naszych oczach zawlókł ją w krzaki i sponiewierał seksualnie, co wszyscy słyszeli, gdyż krzaki były od nas ustawione jakieś piętnaście metrów. Po powrocie Kalimoniuka, we wspomniane krzaki udał się Wrzesień Lucjan, potem palacz konserwator – Żurek Jerzy. Niestety, reszta towarzystwa poszła w ich ślady, podobierano się w pary i orgia zaczęła się na całego. 
   Obserwowałem to z dużej odległości cały obolały z bólu i nawet miałem zamiar do Pana zadzwonić, ale nie było zasięgu. Tyle na temat tego ohydnego pikniku, ufundowanego za pieniądze publiczne, niestety.
 Po kilku dniach dowiedziałem się z wiarygodnego źródła, że u księdza proboszcza Skowronka Tadeusza, zbierają się radni z klubu Przyjazna Gmina i zaczynają przed wyborami do Gminy robić na Pana spiski, żeby Go wysiudać (to słowa Lemieszko Karola) z wójtowania. Niestety, ksiądz proboszcz, uczestniczący w tych knuciach, ani razu nie dał kontry, co oznacza, że ich popiera. A Pan Wójt naiwnie zaufał kościołowi, przeforsował na sesji dużą kwotę pieniędzy na odnowienie starych organów. I po co? Żeby teraz ten kler stanął przeciwko Panu? 
   Mam informację z pierwszej ręki, że na wójta szykują tego zasrańca Mareckiego Pawła, co politologię zaocznie skończył i w starostwie w dziale promocji pracuje, czyli się obija. Wrzesień Lucjan powiedział podobno na tym zebraniu u księdza, że trzeba stawiać na młodych, prężnych i przyszłościowych, a takich czerwonych półgłówków, jak Pan, trzeba eliminować. Miał obiecać, że jeśli zostanie zastępcą wójta, zrobi temu zasrańcowi kampanię. 
   Pragnę nadmienić, że nikt ani jednym słowem nie stanął w Pana obronie, nawet ten, który mi zdał relację (nie ukrywam, ze kosztowało mnie to dwie butelki zero siedemdziesiąt pięć żołądkowej). Żeby jeszcze Pana dobić, padały zarzuty, o braniu łapówek za przetargi, na zakładanie centralnego ogrzewania w szkole w Stykowicach i budowę dwóch sal gimnastycznych. Oczywiście, nigdy w życiu w to nie uwierzę, jest Pan uczciwym człowiekiem, oddanym mieszkańcom Gminy i naszym sprawom. 
   Ale ma Pan jedną wadę – jest Pan za dobry! Jeszcze nie jest za     późno. Trzeba zrobić z tym tałatajstwem porządek. Mogę Panu coś podpowiedzieć: Wrzesień Lucjan zataił, że ma działalność gospodarczą, co koliduje z piastowaniem stanowiska sekretarza gminy. On ma w innym powiecie, w Kożuchowej Woli, szkółkę krzewów ozdobnych i ona jest na jego nazwisko. Nic nie musi Pan wymyślać, drogi Panie Wójcie, prawo zrobi to za Pana. 
   Co do innych pracowników, o których pisałem, powinien Pan sobie sam poradzić, bo ma mózg nie od parady i na każdego znajdzie się hak. Proboszczowi radzę dać szlaban, chciał odnowić trzy kapliczki we wioskach, to niech mu klub Przyjazna Gmina odnowi. Pan powie, ze drogi dziurawe, wioski nieoświetlone i pieniędzy na kościół nie ma. 
   Do wyborów jeszcze trochę czasu, musi Pan się uaktywnić, pojeździć na zebrania wiejskie, obiecać dużo – proste chłopstwo uwierzy we wszystko. Ale najpierw trzeba pozbyć się wrogów, inaczej Pana wykończą te, za przeproszeniem, skurwysyny. A, byłbym zapomniał – radzę nie sprzedawać tej działki za stacją CPN Nowak Adeli, bo ona też na Pana jedzie. 

   Razem z rodziną będę się modlił, żeby Pan oczyścił naszą Gminę z chwastów, a za niedługo, jak czegoś się dowiem, ośmielę się znowu napisać. 

                                   szczerze oraz bezinteresownie oddamy