Dorosły
mężczyzna wymykający się o świcie do ogrodu, przez okno drewnianego
domku, to dziwny widok. Ktoś mógłby pomyśleć, że właśnie złodziej ucieka z łupem. Ale
obudzona przypadkiem przez mężczyznę
dziewczynka widząc, jak podnosi palec do ust, jak uśmiecha się
porozumiewawczo, nigdy nie okazywała zdziwienia.Wiedziała, że jej tata m u s i wymykać się z domu niepostrzeżenie. Inaczej, nie poszedłby do lasu – na grzyby albo chociaż połazić sobie
bez celu.Właściwie mógłby wyjść w inny sposób, ale wtedy trzeba było przejść przez kuchnię, w której – na wielkim łożu ze słomianym siennikiem – spała jego matka, moja
babcia.
Nie mogłam zrozumieć, dlaczego tak bardzo nie lubi lasu. Kiedyś ją zapytałam:
– Bo nic tam ni mo. Próżne łażenie i zbijanie bąków.
Jo mom tu robotę, gadzinę trza nakarmić, krowę wydoić, a do lasu próźniaki chodzą. Co tam jest? Ino drzewa, drzewa i drzewa.Wiency nic.
– A grzyby, babciu, a jagody, jeżyny i borówki? To nic? – pytałam rozżalona.
–To roz się idzie, nazbiera i starczy tego. A wy
codziennie byśta latali. Roboty kole chałupy tyle, że się nie przerobi.
– A jeszcze szyszki babciu, przecież zwozimy ci
szyszki na podpałkę i chrust, na całą zimę! – przypomniałam sobie.
– Szyszek to jeszcze, bo potrzebne, ale te inne,
nie trza.
Najbliższa rodzina, która zjeżdżała latem do babci, w
sprawie korzyści płynących z przebywania w lesie, miała zupełnie inny pogląd,
dlatego każda wyprawa, niekoniecznie na grzyby – poprzedzona była babcinym gderaniem. Nie mogła zrozumieć,
że wszyscy przyjechali z miasta i chcą tej leśnej zieloności.
– Babka, dejże
spokój – ciocia Irenka, imienniczka mamy i babcina córka, nie przejmowała się tym
gderaniem – cały rok w tym Krakowie siedzimy, wiecznie smród i hałas, a ty nam zabraniasz do lasu
chodzić? Obiad ugotuję, wszystko w domu zrobię, gary pomyję, dzieci już posprzątały podwórko. Czego ty
jeszcze chcesz?
– A drewna kto narąbie? – babcia nie dawała za
wygraną
– Babka! – babciny zięć, wujek Heniu, tracił
cierpliwość – Narąbane masz na cały tydzień! Będzie trzeba, jutro się narąbie na
zapas. A do lasu pójdziemy, choćby dupy przewietrzyć, bo nam się chce lasu i
przestań wreszcie zrzędzić. Idź do sąsiadek, posłuchaj plotek albo się zdrzemnij.
Babcia obrażona znikała w chacie i po kwadransie,
przebrana, pachnąca wodą kwiatową, wykrochmalona – szła na wieś. Co kilka dni robiła sobie wychodne i odwiedzała koleżanki. Przeważnie
znacznie młodsze, ale za to bardziej
schorowane, czekały na babcię, żeby się dowiedzieć, co tam w ogóle
słychać. Zwykle wracała po dwóch
godzinach i przynosiła do domu garść informacji o chorobach, bólach, o złej
synowej albo zięciu. Za każdym razem chwaliła się:
– Schorowane takie, a przecie nie narobione przez
całe życie, jak jo. Do dochtora nie idę, bo na co? Andzia to się tak spasła, że w nogi jej poszło. A trzeba
było tyle źreć? U nich bez cały tydzień
ino tłuste, nie dziwota, że wszystkie takie spasione. Jo jem różnie, to nie choruję.
Rzeczywiście, nie pamiętam, kiedy babcia była u
lekarza z jakąś chorobą „w środku”. I właśnie, podczas tych wakacji, w spisie babcinych doświadczeń, pojawił się epizod z doktorem: któregoś razu skaleczyła się przypadkiem widłami. Rana na nodze była brzydka, jątrzyła
się i tata od razu chciał babcię
zawieźć do przychodzi. Niestety, nie była to prosta sprawa. Najpierw leczyła się sama – przykładała liście babki, parzyła zioła,
a potem, jak rana się nie goiła – leczyły ją sąsiadki. Kiedy obrzęk stał się większy i pojawiła się
gorączka – babcia musiała skapitulować, zresztą tata zagroził, że jeśli nie
chce po dobroci, to ją zwiążę i siłą zawiezie. W przychodni czekała nas
niespodzianka. Młody doktor najpierw obejrzał nogę, skrzywił się i podniesionym
głosem zaczął mówić do taty o braku odpowiedzialności i złej opiece nad
matką. Tata tłumaczył, że babcia jest uparta jak osioł, gdy nagle weszła
pielęgniarka:
– Panie doktorze, ta pacjentka nie ma u nas karty
zdrowia.
– Co pani opowiada? Wszyscy mieszkańcy mają kartę
zdrowia. Poszukajcie dobrze.
– Szukałyśmy
wszędzie, nie mogła się zapodziać! Kiedy pani ostatnio u nas była? –
pielęgniarka zwróciła się do babci.
Babcia
spojrzała zdziwiona:
– Jo? Jezdem tu pierwszy roz, dziołcha.
Doktor nie dawał za wygraną:
– Zapomniało się babci, prawda? Każdy musiał tu
kiedyś być, nie ma cudów!
– Każdy, ale nie jo!
– Zaraz, zaraz! A jak była czarna ospa w sześćdziesiątym trzecim? –wydawało mu się, że
wyciągnął asa z rękawa – Szczepili przymusowo, ciągnikami dowozili ludzi
z wiosek. To jak? Babcię ominęli?
– Co jak? Wtenczas z krową w oborze żem była. Ale, kiej to się działo, sto lat tymu?
– No dawno, ale powinna babcia pamiętać – czy ktoś był wtedy u was ciągnikiem?
– Jak się krowa zaczyno cielić, to ja nie byde latać
Bóg wie gdzie. Jo słyszała, jak się
darli, ale krowa pierwszo, a nie jakieś ospy.
– Mogła babcia umrzeć! – pielęgniarka złapała się za
głowę.
A umarłam? Nie zawracajta mi głowy, niech
dochtór coś da na nogę i wieźta mnie do
domu, bo ziemnioki trza świniom nastawić.
– Dobrze – doktor w końcu się uśmiechnął – ale najpierw
założymy babci kartę! No coś takiego, jedyna pacjentka w gminie bez karty i z
zaległym szczepieniem!
Pogroził jej żartobliwie palcem, potem przepisał
lekarstwa, a na koniec nachylił się do
babcinego ucha i szepnął:
- Za karę będzie babcia dostawać przez tydzień
zastrzyki!
- A na co to?
- Żeby zakażenie się nie wdało.
Tata
poszedł do apteki, wykupił lekarstwa i wróciliśmy do domu. Zaczęły się ciężkie
dni. Babcia dostała zakaz chodzenia, ale uparła się i trzeba jej było wystrugać
gruby kij. Kuśtykała po podwórku i wydawała rozkazy. Cokolwiek by się nie zrobiło, wszystko nie tak,
nie po jej myśli. O wspólnych wyprawach do lasu można było na razie zapomnieć – co jakiś czas
ktoś się tylko urywał na krótko.
Jedynie ja, najmniej przydatna przy cięższych
pracach, jak już weszłam w las, zapominałam o wszystkim. Nie zapuszczałam się wtedy
daleko,byłam za mała, ale na szczęście, już z brzegu, zaczynały się cuda, które
można było podziwiać na leżąco. Wysokie, cienkie świerki, kiwające się i skrzypiące, na tle oblepionego chmurami
nieba – wyzwalały u mnie, ulubiony do dzisiaj rodzaj strachu. To był taki lęk, przed którym
nie chciało się uciekać. Jeśli nawet wydawało mi się, że chmury zaraz odkleją
się od nieba i na mnie spadną, to taki
jedyny w swoim rodzaju spektakl – przykuwał tę małą podglądaczkę do mchu. Ten las na leżąco, żyje we mnie do dzisiaj i
pewnie razem umrzemy, bo rozdzielić już nas nie można.